pechowy upadek kończący się złamaniem karku. Nic niezwykłego.
Lecz potem znaleziono ludzi Saenoha.
Saenoh Czarna Gęba był jednym z nielicznych bandytów, którzy ośmielali się pokazywać
bliżej niż trzydzieści mil od zamku Kehloren. Większość zbójów wobec zwiększenia
liczebności Górskiej Straży w tych okolicach wyniosła się na północ lub południe, ale ten nie.
Uparł się, i tyle. Jedni twierdzili, że miał w jednej z pobliskich wiosek kobietę i jakieś dzieci,
których nie chciał zostawić w obawie przed zawistnymi sąsiadami, według innych był po
prostu głupi. Tak czy inaczej, gdy ci zawistni sąsiedzi dali znać władzom, gdzie ukrywa się
banda, do wskazanych jaskiń posłano dwie kompanie Straży.
Kenneth nie brał udziału w tej misji, jego oddział jako jeden z nowych ograniczał się do
przepatrywania najbliższej okolicy, zapoznawania z terenem, odnajdywania i uczenia się na
pamięć tajnych szlaków i ścieżek. Ale ci, którzy wrócili... plotki o tym, co znaleźli... o
ludziach Saenoha, których ktoś ukrzyżował, przybijając do ścian jaskini żelaznymi hufnalami,
wbitymi z taką siłą, że nie dało się ich wyjąć ze skały.
Czternastu bandytów. Podobno nie było śladów walki. Podobno dwóch jeszcze żyło.
Podobno tropiciele stracili ślad zabójców po kilkudziesięciu krokach, a wojskowy czarodziej
nie potrafił nic odczytać.
Plotki i mrożące krew w żyłach opowieści – tylko tyle zostało, bo obie kompanie biorące
udział w tej akcji natychmiast wysłano na południe gór, do najbardziej oddalonej od zamku
warowni. I podwojono liczbę patroli w okolicy.
Ale to nie pomogło. W ciągu następnych dwóch miesięcy znikło pięć oddziałów Górskiej
Straży, kolejnych pięć ostatnio. To nie były duże oddziały, najwyżej kilkunastoosobowe,
wysłane w celu sprawdzania stanu górskich szlaków i kontaktowania się z odleglejszymi
placówkami, ale w żaden sposób nie dało się wyjaśnić ich zniknięcia oraz faktu, że na razie
nie odnaleziono żadnego ciała, choć wszyscy spodziewali się, że wiosenne roztopy wyjaśnią
zagadkę.
Pułki Pierwszy, Dziewiąty i Dwudziesty Szósty Górskiej Straży tworzyły tak zwany
Regiment Wschodni, od lat oficjalnie nazywany Bękartami Czarnego, i w przeciwieństwie do
pozostałych pułków Straży miały nieco inne metody działania. Olekady były długie, lecz
stosunkowo wąskie, na mapach wyglądały jak zaciek na ścianie albo stalaktyt zwisający ze
sklepienia. Nie dało się ich kontrolować tak, jak okolic Belenden – gdzie funkcjonował jeden
pułk, jedna główna siedziba i patrole rozsyłane z niej we wszystkie strony.
Twierdza Kehloren znajdowała się niemal w połowie gór, a żeby mieć pieczę nad ich
północnym i południowym krańcem, dowództwo utrzymywało w tamtych okolicach silne
warowne obozy. Zimą między nimi a główną siedzibą regimentu krążyły patrole Straży, które
najczęściej korzystały z psich zaprzęgów. Przenoszono rozkazy, wieści, leki, transportowano
rannych i chorych, których nie dało się wyleczyć na miejscu. Kawer Monel, dowódca
regimentu, uważał, że taka aktywność nawet w czasie najsroższej zimy utrzymuje ludzi i
zwierzęta w dobrej formie i daje świadectwo, że Górska Straż czuwa.
Ostatnie trzy miesiące – strata ponad stu ludzi i prawie dwustu psów – udowodniły, że w
Olekadach pojawiła się nowa siła, z którą należało się liczyć.
Potem nadeszły wieści, szybko potwierdzone, że ktoś wymordował załogi kilku wież
strażniczych, którymi miejscowa szlachta tak chętnie ozdabiała granice swoich posiadłości.
Obsadę posterunków znajdowano w większości martwą, a tych, którzy przeżyli, zostali
straszliwie okaleczeni i zawsze próbowali później popełnić samobójstwo. Pojawiły się też
plotki, że w niektórych wioskach i osadach zginęły całe rodziny.
Zniknięcia i mordy, mordy i zniknięcia. Nikt nie miał wątpliwości, że obie te sprawy
łączą się, że stoi za nimi ta sama siła, i to nie byle jaka, bo żeby wyprowadzić w pole
tropicieli Górskiej Straży, ich psy i wojskowych czarodziejów, trzeba było sporych
umiejętności. Nawet miejscowe Szczury rozkładały ręce, choć – jak zaraz po przybyciu na
miejsce wyjaśnił Kennethowi jeden z wyższych rangą oficerów – Wywiad Wewnętrzny miał
tu zawsze mało ludzi. Okoliczną szlachtę uważano za tak wierną Cesarzowi, że Szczurza
Nora nie widziała powodu, by utrzymywać w Olekadach większy garnizon. Wszyscy zatem
byli skazani na plotki, podejrzenia i insynuacje. A te zamieniały całą okolicę w stodołę
wypełnioną po dach sianem, czekającą na dziecko z krzesiwem.
Szczyty na wschodnim krańcu doliny zaróżowiły się, a niebo przybrało kolor stali z
błękitnym połyskiem, znak, że czeka ich kolejny piękny dzień. Kenneth poruszył się lekko,
odpowiedział na sygnał swoich ludzi, rozluźnił. Wyglądało na to, że znów nic się nie
wydarzy. Sam nie wiedział, czy cieszy go to, czy martwi. Mimo iż mieli już okazję badać