obozów, ze ścianami głębokimi na kilka rzędów pojazdów, olbrzymie tabuny koni
wypełniające środek doliny. A to przecież nie wszyscy, ponoć miało do nich dojechać jeszcze
kilka tysięcy wozów.
Od jakiegoś czasu nawiedzała porucznika myśl, że Czarny kazał otoczyć dolinę
kordonem dodatkowych posterunków także po to, by chronić swoich gości. Gdyby doszło do
mordu na Wozakach... Kenneth obejrzał już sobie ich z bliska. Nie wyglądali na spokojnych i
miłujących pokój pasterzy, jak to opisano w cesarskim rozkazie. Nie z tymi swoimi nożami
noszonymi na plecach, z wozami o burtach jak zamkowe mury i całą tą bronią, którą zawsze
trzymali pod ręką i na widoku. Pośrodku doliny zdążyli już wydeptać kilka okrągłych placów
ćwiczebnych, po których dzień i noc pędziły rydwany, szalała ukryta z ciężkimi tarczami
piechota, a udające ludzi bele słomy jeżyły się setkami strzał. I wszyscy ci ciemnowłosi,
śniadzi przybysze z ledwo skrywaną niecierpliwością popatrywali na wschód. Plotki mówiły,
że jedna z kompanii Bękartów znalazła szlak, którym można się dostać na Wyżynę
Lytherańską wozem.
Najwyraźniej szaleństwo w tych górach było czymś normalnym.
Kenneth uniósł prawą dłoń i dał sygnał. Jeden z żołnierzy wstał, otrzepał płaszcz z
maskowania i przeciągnął się demonstracyjnie. Ten po drugiej stronie szałasów robił w tej
chwili to samo. Porucznik i ostatni z wartowników ani drgnęli. Opracowali tę taktykę dwa
lata temu, po schwytaniu bandy Benca Wenha, byłego żołnierza i strażnika karawanowego,
doświadczonego, odważnego i zadziornego. Znał północne rejony Nowego Rewendath jak
własną kieszeń i przez wiele miesięcy wodził Górską Straż za nos, a Szósty Pułk miał za mało
ludzi, żeby urządzić na niego prawdziwą obławę, więc trzydziestu wyrzutków, których Benc
był hersztem, nie raz i nie dwa wymykało się z zasadzek. Jego banda najczęściej stosowała
linię jawnych i ukrytych wartowników, dwóch czy trzech stało na widoku i okrzykiwało się
przez noc, a kolejnych dwóch lub trzech maskowało się i trzymało straż w milczeniu. Jeśli
komuś udałoby się podejść niespodziewanie i zaatakować pierwszych, ci drudzy mieli dość
czasu, by wszcząć alarm.
W trakcie pierwszego starcia kompania dostała po nosie: ledwo zdjęli wartowników,
rozległy się przenikliwe gwizdy i zamiast uderzyć na śpiących zbójów, Szóstki trafiły na mur
włóczni i toporów. Odskoczyli wtedy, pozycja ludzi Benca nie nadawała się do frontalnego
ataku, a Kenneth miał ze sobą tylko dwie dziesiątki. Miesiąc później, już w pełnym składzie,
wytropili ich w jednej z jaskiń Wysokich Hal. I czekali do bladego świtu, gdy do trzech
wartowników stojących przed kryjówką bandy dołączyło dwóch kolejnych, sprytnie ukrytych
wśród pobliskich skał.
Zdjęli wszystkich salwą z kusz i uderzyli na resztę, nim oprzytomniała.
Od tamtego czasu kompania miała żelazną zasadę, że nigdy, przenigdy wszyscy
wartownicy nie ujawniają swoich pozycji, dopóki cały oddział nie będzie na nogach.
Zawsze warto uczyć się na cudzych błędach.
Dwóch żołnierzy zaczęło chodzić między szałasami, łomocząc w ściany. Zaczynał się
kolejny dzień.
* * *
Siedziba dowódcy regimentu znajdowała się oczywiście w zamku, choć to, że Kawer
Monel wybrał sobie komnatę niemal na szczycie najwyższej wieży, zakrawało na kiepski żart.
Sto dwadzieścia schodów powodowało, że człowiek docierał do generała zasapany i spocony,
a stojąc przed nim, mógł tylko wysłuchać rozkazów i wydyszeć „tak jest”.
I być może właśnie o to chodziło.
Kenneth nauczył się nie spieszyć w drodze na górę. Oczywiście to, że każe czekać
Czarnemu Kapitanowi trochę dłużej niż pozostali młodsi oficerowie, z pewnością zostało
zauważone, ale generał nigdy nie dał po sobie poznać, że taka postawa mu się nie podoba. W
ogóle, jak porucznik zdążył się przekonać, mimo wybuchowego charakteru dowódca Górskiej
Straży w Olekadach w sprawach podległych mu oddziałów zawsze był konkretny i
zasadniczy.
Mimo wszystko Kenneth dotarł na szczyt wieży lekko zdyszany. Wziął głęboki oddech i
zapukał.
– Wejść!
Komnata była kwadratowa, z oknem pośrodku każdej ściany. Wąskie okna przypominały
raczej strzelnice niż otwory wpuszczające światło, ściany straszyły byle jak obrobionymi
kamieniami, które idealnie pasowały do poczerniałych ze starości desek podłogi. Jedyne
wyposażenie stanowiło proste łóżko, kilka szaf, stół i krzesło. I żelazny kosz, stojący na
żelaznej płycie i żarzący się węglami, choć aby porządnie ogrzać pomieszczenie, potrzeba by
kominka szerokiego na dziesięć stóp. Chłód i wilgoć wręcz promieniowały z murów. Przy
tym wnętrzu nawet szałasy nad strumieniem wydawały się przytulne. Cokolwiek mówić,
Kawer Monel nie wymagał od swoich ludzi więcej niż od siebie.
– Jest pan, poruczniku.
Generał uniósł głowę znad rozłożonych na stole papierów i obrzucił go uważnym