pozwoliłbym im wychodzić na patrole. Dowódca Ósmego po prostu zebrał wszystkich
gołowąsów z pułku, utworzył z nich kompanię i wysłał na wschód. Porozmawiam z nim o
tym przy najbliższej okazji.
Porucznik usłyszał szelest papierów.
– Mimo wszystko w takiej masie ludzi znalazło się kilku, z którymi nawet ja nie za
bardzo wiem, co zrobić – w głosie Czarnego Kapitana nie można było usłyszeć niczego poza
prawdziwym zakłopotaniem. – To znaczy, poruczniku lyw-Darawyt, gdybym miał więcej
czasu, moje Bękarty zmieniłyby ich w żołnierzy najwyższej próby, ale teraz, gdy w górach
giną ludzie, a na dodatek mamy na głowie gości... Proszę mi powiedzieć, dlaczego pełni pan
warty z własną kompanią? – rzucił znienacka.
Proszę. W ich rozmowie po raz pierwszy padło „proszę”. Po raz pierwszy, odkąd Kenneth
trafił pod dowództwo Czarnego. Najpierw seria komplementów, a teraz „proszę”. Już nie
żyjemy, przemknęło mu przez głowę.
– Jest nas tylko czterdziestu – odpowiedział, ostrożnie dobierając słowa, lecz po części
zgodnie z prawdą. – Gdy każdy człowiek się liczy, dowódca nie może zajmować
uprzywilejowanej pozycji.
– Poza tym dowódca nie zasypia, zanim jego żołnierze nie znajdą noclegu, pierwszy
wstaje, ostatni idzie spać, nie je, dopóki jego ludzie są głodni, i tak dalej. Znam te zasady,
poruczniku. Nie są ujęte w regulaminie armii, ale żaden oficer Straży nie może ich
lekceważyć, jeśli chce wyjść ze swoimi ludźmi w teren i wrócić. – Papiery zaszeleściły
ponownie. – Pan jednak poszerzył te zwyczaje, trzyma wartę, chodzi na szpicy, wyrywa się
naprzód wtedy, gdy powinien zostać z tyłu. Odkąd objął pan dowództwo, Szósta straciła tylko
kilku ludzi i mam wrażenie, że stara się pan utrzymać ten stan za wszelką cenę. Nawet
ryzykując własne życie wtedy, gdy powinien ryzykować życie żołnierzy. Mam rację?
Szczerze mówiąc, Kenneth nigdy nie myślał o tym w ten sposób. Wychodził na szpicę,
szedł w niebezpieczne miejsca, stawał w pierwszej linii, bo po prostu nie przyszło mu do
głowy, że można inaczej. Uważał się za strażnika i tyle.
– Nie słyszę odpowiedzi.
Porucznik spojrzał wreszcie na dowódcę, w ostatniej chwili powstrzymując się od
wzruszenia ramionami.
– Bo nie wiem co odpowiedzieć, panie generale.
– Rozumiem. Niech więc będzie, że ma pan za mało żołnierzy, poruczniku. Szczerze
mówiąc, ja również uważam, że cztery dziesiątki to nie kompania. Dlatego postanowiłem
przydzielić wam nowych ludzi. Tu jest rozkaz. – Kawer Monel pomachał trzymaną w ręku
kartką. – Obejmie pan dowództwo nad Stajennymi. Trzydziestu czterech strażników.
Powodzenia.
* * *
Poranne przeciąganie się to dla każdego swoisty rytuał, jakby wykonując te wszystkie
ruchy, człowiek stawał się na chwilę kapłanem składającym hołd Opiekunce Snu. Problem z
Dagheną polegał na tym, że w takich chwilach była wyjątkowo wierzącą i zaangażowaną
kapłanką.
Kailean najpierw omal nie wypadła z łóżka, potem dostała łokciem po żebrach, wreszcie
coś walnęło ją w twarz. I wszystko do wtóru przeciągłego „uuuuuch”.
– Czekaj – mruknęła, próbując owinąć się kocem. – Zaraz znajdę szablę i pogadamy.
– Oj, daj spokój – dobiegło z półmroku. – Zaczynamy kolejny piękny dzień. Zaraz
przyjdzie tu ten przeklęty Szczur i będzie nas uczył. I poprawiał, i zmuszał do
zapamiętywania mnóstwa niepotrzebnych rzeczy. Pozwól na chwilę przyjemności swojej
księżniczce. Uuuuch, ależ miałam sen.
W ostatnim zdaniu czaił się szelmowski, lekko rozmarzony uśmiech. Kailean mimo
wszystko poczuła zainteresowanie.
– O naszym Szczurze?
– No co ty? O... Zresztą nie powiem ci.
– Czekaj no, ty... zarazo, o, już widzę. Wczoraj świetnie ją wyostrzyłam, słowo. To o
kim?
– Nie powiem. A żeby mnie ciachnąć, musiałabyś wyleźć z łóżka. Już to widzę.
Miała rację, psiakrew. Każdego ranka wyjście spod koca było wyzwaniem. Kailean
przywykła do noclegów w różnych miejscach, w szopach, stajniach, na gołej ziemi, i sądziła,
że wie, co to wysysający każdą odrobinę ciepła ziąb, ale zamek Kehloren nauczył ją nowych
rzeczy. Te mury były stare, miały prawie czterysta lat i chyba nigdy w swojej historii nie
zostały należycie ogrzane.
Dla dziewczyn wybrano komnatę w jednej z przysadzistych, narożnych wież, gdzie dwie
zewnętrzne ściany od stuleci pieściły się z wiatrem i deszczem, i chyba przez to przejęły
część właściwości jednego i drugiego. Były lodowate i mokre niemal przez cały czas, a w
jednym z narożników skraplająca się nocą woda tworzyła małą kałużę. Posadzka w dotyku
przypominała zamarzniętą sadzawkę, a z sufitu potrafiła spaść za kołnierz podstępna kropla.
Na dodatek wąskie okno wychodziło na północ, więc słońce nigdy tu nie zaglądało, a
jedynym źródłem światła było kilka świec i mała lampka. Żadnego kominka, żadnego pieca,