Po sześciu tygodniach wracałem z oddziału deliryków, jechałem taksówką, wchodziłem i wychodziłem z gospody “Pod Mocnym Aniołem”, wchodziłem i wychodziłem ze sklepu, jechałem windą, otwierałem drzwi i długo stałem oniemiały w progu. Kto tu był, kiedy mnie nie było? Któż tu gościł pod nieobecność gospodarza? Kto się w strasznych męczarniach z boku na bok obracał w mojej pościeli? Kto się pocił brunatnym jak uryna potem? Kto zostawił po sobie czarne prześcieradło? Kto tu czytał Czarodziejską górę i doszedł do 27 strony, bo na tej stronie otwarta leży na dywanie? Jakie plamiste szczury, jakie błękitne łasice musiały się tu gnieździć? Kto czytał gazety? Kto palił papierosy i zostawił wszędzie pełno niedopałków? Kto spał w fotelu? Kto ręczniki zrzucił na podłogę w łazience? Kto w przedpokoju zostawił apaszkę tygrysią? Jakie osobistości, jakie duchy tu grasowały? Tak, szczury i łasice musiały się tu gnieździć i w czasie nocnych łowów i zapasów wszystko zburzyły i wszystko z kąta w kąt porozwlekały.
A skąd dławiąca aura rozwiązłości, skąd balsam do ciała, skąd włos na poduszce, skąd tyle przedmiotów kobiecą ręką z miejsca na miejsce przekładanych? Nieraz, kiedy leżałem w mokrej pościeli, wydawało mi się, że suną przez puste pokoje cienie, cienie wychudzonych licealistek, cienie moich byłych żon pochylały się nade mną, uwiedzione smarkule otwierały okna, siostry nowicjuszki gotowały w kuchni pożywną zupę, siostry służebniczki podtrzymywały czoło i wspierały łagodnym słowem w zbożnym trudzie pawiowania. Piękne jak sen fotografki robiły mi zdjęcia, rzutkie dziennikarki przeprowadzały ze mną dociekliwe wywiady, to pośród nich powinienem znaleźć przedśmiertną miłość, wyciągałem ręce, trafiałem na ciemność. Ktoś chodził po pokoju, ktoś leżał w moim łóżku i wył, wył nieżywym głosem.
Przytykałem butelkę do nieswoich ust, wódka wpierw nie chciała płynąć, a potem płynęła, płynęła siarczaną gorejącą strugą przez wysuszone usta, gardło, szamotała się w pożarze, szemrała jak strumyk raptownie wzbierający po świętojańskich deszczach, przezroczysta tafla była jak skalpel, płynęła przez wnętrzności i rozcinała wnętrzności, struga płonącej lawy przemierzała wymarłą krainę, szukała tajnego miejsca, szukała zatoki świętego spokoju.
Gdzieś w moich wnętrznościach, pomiędzy przeponą, sercem a płucami, pomiędzy układem oddechowym a krwionośnym, pomiędzy płucami a kręgosłupem była negatywna czakra, anatomiczna luka, śródmięśniowa, a może międzykostna dziura o wrzecionowatym kształcie i półlitrowej objętości. Byłem jak ciężka, kalwaryjska szafa, z sekretną pustą półką, brałem srebrny jak nakrętka klucz, otwierałem w samym sobie ciemne drzwiczki i umieszczałem pod moim drewnianym sercem pół litra gorzkiej żołądkowej, i serce moje zaczynało pompować krew, i płuca moje napełniały się powietrzem, przychodził brzask, znad zatoki świętego spokoju odpływały ciemne mgły, byłem lekki jak obłok i szczęśliwy jak ozdrowieniec, wypijałem jeszcze jeden dobrze zrównoważony łyk, opierałem tył głowy na poduszce i luzacko gapiłem się w sufit. i wzrok mój przebijał sufit, i wzrok mój przebijał wszystkie stropy i sufity ponad moim sufitem, i przebijał ciemne powietrze nad Krakowem i nad Warszawą, i przechodził przez warstwę chmur niskich i przez warstwę chmur wysokich, i przechodził przez niebo błękitne i przez niebo granatowe, i docierał do czarnych sfer i na niebiosach czarnych jak czarny Smirnoff albo jak czarny Johnny Walker widziałem gwiazdozbiory. Znów widziałem kometę nad Czantorią i znów widziałem gwiazdozbiór Mocnego Anioła.
Ojcze mój niebieski i ojcze mój pijany, i pijany ojcze mego pijanego ojca, i wszyscy moi pijani pradziadowie, i wszyscy moi pijani przodkowie, a także wszyscy niespokrewnieni ze mną fataliści, coście widzieli i co wiecie, gdzie leży gwiazdozbiór Mocnego Anioła, wszyscy, coście się w jego granatowo-złotym blasku urodzili i pomarli – bądźcie pozdrowieni.