Gag potknął się, upadł całym ciałem na kłującą suchą trawę i leżał tak, zasłaniając głowę z nieznośnego wstydu. Ale przecież jest sam! Sam jeden przeciwko tej całej machinie! A moi przyjaciele w tym podstępnym piekle zamilkli, który to już dzień nie odpowiadają, ani słowa, ani jednej litery, może już nie ma Ich wśród żywych, a może się poddali? Czy naprawdę jestem bezsilny? Trząsł się jak w gorączce pod palącym słońcem, w mózgu rodziły się, wirowały absolutnie nieprawdopodobne, niemożliwe sposoby walki, ucieczki, wyzwolenia… Najstraszliwsze było to, że Korniej, oczywiście, powiedział prawdę. Nienadaremnie pracowała cała machina, nie na darmo zjechały się, zleciały, przypełzły tutaj te wszystkie monstra z niewiadomych światów — dokonały, czego chciały, zrujnowały kraj, zniszczyły, co w nim było najlepszego, rozbroiły, pozbawiły przywódcy…
Nie usłyszał, jak podszedł Dramba, ale na spocone plecy pod rozpaloną koszulą powiało chłodem, kiedy cień robota upadł na Gaga, i zrobiło mu się znośniej — pomimo wszystko nie był zupełnie sam. Długo jeszcze leżał z twarzą w ziemi, słońce wędrowało po niebie, a Dramba przesuwał się bezszelestnie, chroniąc Gaga przed upałem. Potem Gag usiadł. Ciernie rozorały gołe nogi.
Na kolano wskoczył mu konik polny i patrzył bezmyślnie zielonymi kropelkami oczu. Gag strącił go z obrzydzeniem i zamarł, wpatrując się we własną dłoń. Kostki palców miał we krwi.
— Kiedy to się stało? — zapytał na głos.
— Nie wiem, master kapral — natychmiast odparł Dramba.
Gag obejrzał drugą ręką. Też zakrwawiona. Matkę-ziemię, znaczy się, boksował. Pramacierz tych wszystkich… spryciarzy. Udał się Kot. Tylko histerii mi jeszcze brakowało. Spojrzał w stronę domu. Zielony obłoczek ledwie majaczył na horyzoncie.
— Nagadałeś dziś wiele niepotrzebnych rzeczy, niestety… — powiedział wolno. — Tapir jesteś, a nie Kot. Nie ma cię kto bić. Wyobraziłeś sobie, że ich powstrzymasz, smarkaczu… Nic dziwnego, że Korniej zataczał się ze śmiechu…
Spojrzał na robota.
— Szeregowiec Dramba! Co zrobił Korniej, kiedy odszedłem?
— Kazał mi również odejść, master kapral.
Gag uśmiechnął się z goryczą.
— A ty oczywiście posłuchałeś… — wstał, podszedł do robota. — Tyle razy trzeba ci powtarzać, bałwanie! — zasyczał z nienawiścią. — Kogo masz słuchać? Kto jest twoim bezpośrednim dowódcą?
— Kapral Gag, Waleczny Kot jego wysokości — wyrąbał Dramba.
— To dlaczego, bezmózgi tapirze, słuchasz kogoś innego?
Dramba chwilę milczał, potem powiedział:
— Proszę o wybaczenie, master kapral.
— E-eh — westchnął Gag z rezygnacją w głosie. — Dobrze już, bierz mnie na plecy. Do domu.
Dom powitał go niecodzienna ciszą. Był pusty. Sępy odleciały. Zwietrzyły padlinę. Gag przede wszystkim wykąpał się w basenie, zmył krew i kurz, starannie uczesał się przed lustrem, włożył czyste ubranie i wymaszerował do jadalni. Na obiad się spóźnił, Korniej dopijał już swój sok. Z udaną obojętnością spojrzał na Gaga, opuścił oczy i ponownie zatopił wzrok w papierach leżących przed nim. Gag podszedł do stołu, odkaszlnął i wydusił przez zaciśnięte gardło:
— Zachowałem się niewłaściwie, Korniej (Korniej, nie podnosząc oczu, kiwnął głową). Proszę, żebyś mi wybaczył.
Było mu nieznośnie trudno mówić, język odmawiał posłuszeństwa. Musiał na chwilę przerwać i mocno zacisnąć szczęki, żeby się opanować.
— Oczywiście ja… będę robił wszystko, co rozkażesz. Nie miałem racji.
Korniej westchnął i odsunął papiery.
— Przyjmuję twoje przeprosiny… — pobębnił palcami po stole. — Tak. Przyjmuję. Co prawda, niestety, zawiniłem bardziej niż ty. Czemu stoisz? Siadaj, jedz…
Gag usiadł, nie spuszczając z Kornieja czujnych oczu.
— Widzisz, ty jeszcze jesteś młody, wiele ci można wybaczyć. Ale ja! — Korniej potrząsnął w powietrzu otwartą dłonią. — Stary głupiec! Jednak w moim wieku i z moim doświadczeniem pora by wiedzieć, że są ludzie, którzy zniosą każdy cios, i są ludzie, którzy się załamują. Pierwszym mówi się prawdę, drugim opowiada się bajki. Tak że wybacz mi, Gag. Postarajmy się zapomnieć o tym incydencie — i Korniej znowu zabrał się do swoich papierów.
Gag jadł dziwaczną bryję z mięsa i jarzyn, nie czując ani smaku, ani zapachu. Miał wrażenie, że przeżuwa watę. Uszy mu płonęły. Znowu wyszło nie tak, jak trzeba. Miał cholerną ochotę rąbnąć pięścią w stół. Nie pozwolę traktować siebie jak szczeniaka! Dosyć tego! Nie jestem z tych, co się załamują, jasne? My jesteśmy ze stali! Znowu tak wykręcił kota ogonem, że wyszedłem na głupka… Z oplatanej butelki nalał sobie do szklanki mleka kokosowego. Mówiąc otwarcie, rzeczywiście zachowałem się wyjątkowo głupio. On traktuje mnie jak mężczyznę, a ja zachowuję się jak baba. Głupi szczeniak — fakt. Nie chcę o tym myśleć. Nie potrzebuję twojej prawdy, nie potrzebuję twoich bajek. To znaczy, rzecz jasna, za prawdę jestem ci bardzo wdzięczny — przynajmniej zrozumiałem, że nie ma na co dłużej czekać, trzeba brać się do roboty.