Wtedy Korniej zawrócił i poszedł do domu. Chwilę postał na ganku, na pewno co najmniej minutę tak stał, jakby zbierał siły i myśli, potem wyprostował ramiona i wtedy dopiero przekroczył próg. Takie buty. Naskoczyli na człowieka. I ta żona, i ten syn — oboje są dobrzy. I czego naskakują? Niezrozumiałe, czego mogą od niego chcieć. Dobra, to nie mój interes. Tylko że mi go żal. Ja bym, oczywiście, na miejscu Kornieja zdrowo przyłożył temu synkowi, żeby się nie wtrącał, gdzie nie trzeba, i w ogóle nie podskakiwał, ale Korniej na takiego nie wygląda. To znaczy, nie wygląda na takiego, co komuś przyłoży… choć mógłby przyłożyć, moim zdaniem, każdemu, jest silny i niebywale zwinny, widziałem, jak się kiedyś mocowali po kąpieli w basenie — Korniej, a przeciwko niemu trzech tych jego… no, oficerów czy jak… Jak on nimi rzucał! Aż przyjemnie było popatrzeć. Tak, jeżeli chodzi o przyłożenie, to możecie być spokojni. Ale rzecz w tym, że on chyba tylko w absolutnie krytycznej sytuacji może komuś dać w ucho… nie to, że w ucho, ale nawet ostrzejszego słowa od niego nie usłyszycie… Chociaż, z drugiej strony, był jeden taki wypadek… Kiedyś wszedłem do jego gabinetu, już nie pamiętam po co. Może po książkę, może po taśmę do projektora. Jednym słowem, padał tego dnia deszcz. Wchodzę i nagle znalazłem się w zupełnych ciemnościach. Nawet pomyślałem, że zabłądziłem. Nie było jeszcze wypadku, żebym w tym domu w biały dzień trafił do ciemnego pomieszczenia. Może niechcący wlazłem do jakiejś komórki? I nagle stamtąd, z tej ciemności, słyszę głos Kornieja:
— Puśćcie to jeszcze raz od samego początku…
Wtedy zrobiłem krok naprzód. Ściana się za mną zaciągnęła i zapadła kompletna ciemność, jak w czasie nocnego strzelania. Wyciągnąłem ręce przed siebie, żeby nie rąbnąć o coś, zrobiłem może dwa kroki i zaplątałem się w jakiś materiał. Aż się wzdrygnąłem. Co to znowu za materiał? Skąd on tu, w gabinecie? Nigdy przedtem czegoś takiego tutaj nie było. Nagle słyszę głosy, a jak te głosy usłyszałem, na śmierć zapomniałem o wszystkich materiałach świata, zamarłem i nawet chyba przestałem oddychać.
Od razu poznałem, że mówią po imperatorsku. Ja te ich churły-murły, to piskliwe chrypienie na tamtym świecie poznam. Rozmawiało dwóch, jeden — zwyczajny szczurojad, tak bym po nim przejechał serią z automatu, no a drugi… nie uwierzycie, chłopcy, w pierwszej chwili sam sobie nie uwierzyłem. Drugi to był Korniej. Jego głos, bez wątpienia. Tylko że, po pierwsze, mówił po imperatorsku, a po drugie, w takich rejestrach, jakich ja tutaj nie tylko u Kornieja, ale u nikogo na tej planecie nie słyszałem. To było, chłopcy, prawdziwe przesłuchanie, oto co to było. Widziałem tych przesłuchań od groma, wiem, jak się wtedy rozmawia. Tu się nie można pomylić. Korniej do niego tak gniewnie — grrrm-trrrm-brrrrn! A tamten, tchórzliwy pies, odpowiada żałośnie — churły-murły, churły-murły… Serce mi rosło, kiedy tego słuchałem, słowo honoru…
Rozumiałem niestety tylko piąte przez dziesiąte, a i to, co rozumiałem, niezupełnie do mnie docierało. Wyglądało na to, że ten szczurojad to nie jest prosty żołnierz albo, powiedzmy, zwyczajny cywil, tylko jakaś duża szyszka. Może marszałek, a może i minister. I cały czas mowa była o korpusach i o armiach, a także o sytuacji w stolicy. To znaczy, do tego sam doszedłem, bo słowa „korpus”, „armia”, „stolica” rozumiałem, a one się ciągle powtarzały. I jeszcze rozumiałem, że Korniej go ciągle naciska, a tamten szczurojad, chociaż ogonem merda i podlizuje się, to jednak kręci, kanalia. Korniej grzmiał coraz wścieklej, szczurojad piszczał coraz żałośniej i dla mnie osobiście było absolutnie jasne, że to jest właśnie odpowiedni moment, żeby mu dać w zęby jak należy — nawet pochyliłem się do przodu, dotykając nosem materiału, który mnie oddzielał od miejsca przesłuchania, żeby nie przepuścić chwili, kiedy to ścierwo zacznie wyć i wreszcie powie to, czego chcą się od niego dowiedzieć. Ale szczurojad nagle w ogóle zamilkł, zemdlał czy co, a Korniej powiedział zwyczajnym głosem po rosyjsku:
— Zupełnie nieźle, Waldemar, jesteś wolny. Teraz spróbujemy podsumować. Po pierwsze…
Ale ja, chłopcy, niestety nie dowiedziałem się nigdy, co tam było po pierwsze. Coś trzasnęło mnie w głowę z taką siłą, że zrobiło mi się widno w tych ciemnościach i oprzytomniałem dopiero w salonie. Siedzę na podłodze, mrugam oczami, a nade mną stoi, pocierając ramię, ten właśnie Waldemar, ogromny drab, głową sięgający powały, zmieszany i zaniepokojony, patrzy na mnie spod sufitu i mówi ni to z wyrzutem, ni to przepraszająco:
— Coś ty, kochaneczku? Dlaczego sterczałeś tam w ciemności? Skąd mogłem wiedzieć? Wybacz mi, proszę… Mocno się stuknąłeś?
Ostrożnie obmacałem nos — czy jest jeszcze na miejscu, czy już go w ogóle nie ma — jakoś wstałem i mówię:
— Nie — mówię — nie stuknąłem się. Mnie stuknięto — to się zgadza.
Rozdział 6