I od tego właśnie dnia zrobiło się w naszym domu trochę ciasno. Całe tłumy. Z zero-kabiny wychodzi po dwóch, po trzech. Nocami, a szczególnie nad ranem bez przerwy miauczą widma. Niektóre wypadają wprost z nieba, jedno trafiło w basen, kiedy się rano kąpałem, też mi dostarczyło mocnych wrażeń. I wszyscy do Kornieja, wszyscy gadają w różnych językach, wszyscy mają jakieś sprawy, i oczywiście nadzwyczaj pilne. Wchodzą do hallu — gadają. Do jadalni, żeby się pożywić — siedzą po dwóch, po trzech, jedzą i oczywiście gadają. I co ciekawe — jedni zjedzą, zaraz przychodzą następni, nie wiadomo skąd… nie mogłem spokojnie na to patrzeć — ile to się jedzenia marnuje, żeby chociaż przynosili coś ze sobą, ale gdzież tam… Czy oni naprawdę nie rozumieją, że dla wszystkich się nie nastarczy? Wstydu nie mają, tyle wam powiem. Co prawda, trzeba im oddać sprawiedliwość, nie zauważyłem więcej worków z oczami. Były wprawdzie dość przerażające egzemplarze, ale żeby całkiem worki, nie, to się więcej nie powtórzyło. Dobre i to. Dzień wytrzymałem, dwa wytrzymałem, a potem, powiem wam szczerze, po prostu uciekłem przed tym najściem. Biorę z rana Drambę — i nad stawy, piętnaście kilometrów od tego zajazdu. Znalazłem tam stawy, cudowne miejsce, sitowie, chłód, zatrzęsienie kaczek…
Oczywiście, być może, postąpiłem małodusznie. Zapewne powinienem się kręcić wśród nich, podsłuchiwać, podglądać, zapamiętywać. Ale, chłopcy, przecież robiłem, co mogłem. Siadam gdzieś w kącie, nadstawiam uszu, gęba sama mi się otwiera — ni cholery nie rozumiem. Gadają w niezrozumiałych językach, rysują jakieś krzywe, rozwijają jeden drugiemu przed nosem rulony niebieskiego papieru, raz nawet powiesili mapę imperium, bitą godzinę wodzili po niej palcami — wydawałoby się, co może być prostszego niż mapa, ale ja i tak nie połapałem się, o co im szło, czego chcieli od siebie. Jedno tylko zrozumiałem, chłopcy — coś tam u nas się stało albo za chwilę się stanie. Dlatego to żmijowisko tak się kłębi.
Krótko mówiąc, postanowiłem oddać inicjatywę w ręce przeciwnika. Zorientować się w sytuacji nie potrafię, przeszkodzić im w żaden sposób nie mogę i jedyny wniosek, do którego doszedłem, był następujący — jeśli oni mnie tu trzymają, to znaczy, że jestem im do czegoś potrzebny i cokolwiek by to było, wcześniej czy później przyjdą z tym do mnie. Wtedy zobaczymy co i jak. A na razie będę siedział nad stawem, będę musztrował Drambę i czekał — a nuż coś się wydarzy. I rzeczywiście wydarzyło się.
Idę sobie pewnego razu na śniadanie. Patrzę, siedzi przy stole Korniej. W dodatku sam. W ciągu ostatnich dni rzadko go widywałem, zresztą zawsze było koło niego pełno. A teraz siedzi samotnie i pije mleko. No więc przywitałem się, siadam naprzeciwko. I jakoś dziwnie mi się zrobiło, jakbym się za nim stęsknił czy co? Prawdopodobnie wszystkiemu winna była jego twarz. Jednak strasznie sympatyczną ma twarz. Jest w niej coś bardzo męskiego i jednocześnie niezmiernie dziecinnego. Jednym słowem, to jest twarz człowieka, który nie ukrywa swoich myśli. Takiemu człowiekowi nie chcesz wierzyć, a wierzysz. Rozmawiam z nim i cały czas myślę — uważaj, Kot, on w żaden sposób nie może być twoim przyjacielem, a kto nie jest przyjacielem, ten jest wrogiem. I wtedy Korniej nagle mówi ni z tego, ni z owego:
— Gag, dlaczego nigdy mnie o nic nie pytasz?
Masz babo placek — o nic go nie pytam. A jak mogę go pytać o cokolwiek, skoro go całymi dniami nie widuję? I taką poczułem gorycz, taką miałem ochotę mu odpowiedzieć wprost: „A dlatego, mój podstępny przyjacielu, żeby nie wysłuchiwać twoich łgarstw”. Ale oczywiście nie powiedziałem tego. Wymamrotałem tylko:
— Jak to nie pytam? Pytam…
— Widzisz — mówi takim tonem, jakby się przede mną tłumaczył — ja nie mogę ci robić wykładów. Po pierwsze, nie mam na to czasu, sam widzisz. A po drugie wykłady, moim zdaniem, są okropnie nudne. Co może być ciekawego w wysłuchiwaniu odpowiedzi na pytania, których nie zadałeś? A może jesteś innego zdania?
Stropiłem się, wymruczałem coś, czego sam nie zrozumiałem, i w tym momencie ładuje się do nas dwóch facetów, a za nimi trzeci. Wszyscy trzej błyszczą, jakby ich świeżo wyczyścili kredą. Wspólnymi siłami dźwigają maleńkie okrągłe pudełeczko i z tym pudełeczkiem prosto do Kornieja.
— To ona? — pyta Korniej, wstając na ich spotkanie.
— Ona — odpowiadają nieomal chórem i milkną.
Już dawno zauważyłem, że przy Kornieju nie gadają jeden przez drugiego. Przy nim zachowują się przyzwoicie. Należy sądzić, że Korniej nie lubi żartować.
Tak. Jem coś w rodzaju ryby, zapijam gorącą lurą, a Korniej bierze to pudełeczko w dwa palce, otwiera je ostrożnie i wyjmuje wąską czerwoną wstążeczkę. Tamci trzej przestali oddychać. Cisza, słychać tylko jak ktoś rozmawia w sąsiednim pokoju. Korniej dokładnie obejrzał tę czerwoną wstążeczkę, zwyczajnie i pod światło — a potem powiedział niegłośno:
— Brawo. Zróbcie kopie i rozdajcie.”
I wyszedł z jadalni. Dopiero przy samych drzwiach przypomniał sobie o mnie, odwrócił się i powiedział: