Żeby jakoś rozpędzić mroczne myśli, zacząłem wspominać najcudowniejszy, najszczęśliwszy moment w moim życiu i przypomniałem sobie ten mroźny słoneczny dzień, słupy dymu sięgające zielonego nieba, trzask płomieni pożerających ruiny, szary od sadzy śnieg na placu, zesztywniałe trupy, rozbity miotacz rakiet w ogromnym leju… a Herzog idzie wzdłuż naszego szeregu, jeszcze nie zdążyliśmy ochłonąć, jeszcze pot zalewa nam oczy, lufa automatu jeszcze parzy palce, a on idzie, ciężko wsparty na ramieniu adiutanta, i skrzypi śnieg pod jego miękkimi czerwonymi butami. I każdemu z nas uważnie zagląda w oczy i mówi niegłośno słowa wdzięczności i pochwały. A potem zatrzymał się. Przede mną. I Gepard, którego nie widziałem — nikogo nie widziałem oprócz Herzoga — wymienił moje imię, a Herzog położył mi rękę na ramieniu, przez czas jakiś patrzył mi w oczy, twarz miał żółtą ze zmęczenia, przeoraną głębokim i bruzdami, a nie gładką jak na portretach, powieki zaczerwienione. Jego dolna, źle ogolona szczęka poruszała się rytmicznie. Ciągle trzymając rękę na moim ramieniu, uniósł lewą dłoń, pstryknął palcami i adiutant pośpiesznie włożył w te palce czarną kostkę, a ja ciągle jeszcze nie wierzyłem swojemu szczęściu, nie mogłem uwierzyć, ale Herzog powiedział niskim ochrypłym głosem: „Otwórz paszczę, Kocie…” Zmrużyłem oczy i z całej mocy otworzyłem usta, poczułem na języku coś suchego i szorstkiego i zacząłem żuć. Włosy stanęły mi dęba pod hełmem, z oczu popłynęły łzy. To był prywatny jego wysokości tytoń do żucia, z wapnem i suszoną gorczycą, a Herzog klepał mnie po ramieniu i mówił ze wzruszeniem: „O, ci smarkacze! Moi wierni, niezwyciężeni smarkacze!”
I nagle złapałem się na tym, że uśmiecham się od ucha do ucha. Nieee, jeszcze nie wszystko skończone. Wierni, niezwyciężeni smarkacze nie zawiodą. Tam nie zawiedli, nie zawiodą i tutaj. Przewróciłem się na bok, zasnąłem, i tak skończyła się moja przygoda.
Ta się skończyła, za to zaczęły się następne, ponieważ nasz cichy domek nagle ożył. Jak było dotąd? Zjemy z Korniejem śniadanie, dwadzieścia minut pogadamy o tym i owym i koniec, aż do obiadu jestem sam. Chcę — to śpię, chcę — czytam książki, chcę — słucham głosów. A teraz nie wiem, kto wsadził kij w to gniazdo żmij, może urlopy pokończyli, dość że ciasno zrobiło się w naszym domu.
A zaczęło się tak, że wybrałem się do tamtego korytarza zobaczyć, jak tam z moją korespondencją. Mówiąc szczerze, nie miałem wielkiej nadziei, a tymczasem jest! Odpowiedział mój matematyk. Dokładnie pod moim pytaniem, takimi jak poprzednio starannymi literami ktoś wykaligrafował; „W piekle są twoi przyjaciele”. Masz ci los! Co to ma znaczyć? „Kim jesteś, przyjacielu?” — „W piekle są twoi przyjaciele”. To znaczy, że jest ich kilku… Więc dlaczego nic o sobie nie piszą? Boją się. I dlaczego w piekle? Normalny człowiek rzeczywiście nie czuje się tu najlepiej, ale żeby aż piekło?… Spojrzałem na te pomalowane drzwi. Może tam jest więzienie? Albo coś jeszcze gorszego? No i dlaczego nie napisaliście czegoś z sensem? Ta-ak, ten korytarz trzeba wziąć pod obserwację… Ale to potem, a co teraz napisać? Żeby od razu wszystko o mnie wiedzieli… Do diabła, nic nie kapuję w matematyce. Może w tym wzorze wszystko jest tylko zaszyfrowane? Najlepiej napiszę, kto ja jestem, żeby wiedzieli, z kim mają do czynienia i co w razie czego potrafię. Napiszę im… Wyciągnąłem ogryzek ołówka, który nosiłem przy sobie na wszelki wypadek, i wyskrobałem drukowanymi literami: „Waleczny Kot pojmuje wszystko w lot”. Spodobało mi się to, co wykombinowałem. Każdy zrozumie, że Kot to ja, że jestem w dobrej formie i gotów do czynu. Tych spadochroniarzy to ja mam gdzieś, tutaj nic mi nie zrobią. A jeżeli to jest pułapka i tę korespondencję wymyślił Korniej — no to cóż, nic nadzwyczajnego przecież nie napisałem…
Dobra. Korytarz będziemy mieli na oku. A teraz najwyższy czas zobaczyć, co tam u nich jest za tymi drzwiami. Niewiele myśląc, nacisnąłem klamkę. Otworzyły się. Myślałem, że tam będzie pokój albo korytarz, ostatecznie schody… no co ludzie mają za drzwiami?… A więc tam niczego podobnego nie było. Tam była komora. Trzy na trzy. Ściany czarne, matowe. W najdalszej sterczy czerwony guzik. I to wszystko. Nic więcej tam nie było. Na ten widok od razu odechciało mi się tam wchodzić. Pies z nimi tańcował, myślę, czego ja szukam w tym grobowcu, co to, czerwonych guzików nie widziałem?
Stoję niezdecydowany i nagle słyszę za plecami jakieś głosy. Blisko. Można powiedzieć — tuż obok. No, myślę, zdaje się, że wpadłem. Zatrzasnąłem drzwi, zaciskam zęby i robię w tył zwrot. Pierwszego zbić z nóg i do ogrodu, niech potem szukają wiatru w polu.