Ale okazało się, że to nie spadochroniarze. Zza rogu skręca w korytarz jakiś człowiek z wózkiem, z taką platformą na kółkach. Wsadziłem ręce w kieszenie i odpowiednio leniwym krokiem ruszyłem mu na spotkanie. Korytarz jest szeroki, możemy się spokojnie wyminąć. A on już nadjeżdża z tym swoim wózkiem. Spojrzałem na niego — o, mleko jaszczurcze! — czarny! W pierwszej chwili miałem wrażenie, że nie ma głowy w ogóle, potem oczywiście lepiej się przyjrzałem — i widzę — jest głowa. Tylko że czarna. To znaczy — cała czarna! Nie tylko włosy, ale i policzki, uszy, czoło, a wargi czerwone, grube, białka oczu błyskają i zęby też… Z jakiej planety go tu przyniosło? Przywarłem do ściany, ze wszystkich sił ustępuję mu z drogi — przechodź, byle prędzej, i tylko mnie nie zaczepiaj… Nic z tego. Naturalnie zatrzymuje się obok razem z wózkiem, oślepia mnie swoimi oczami i zębami i chrapliwym głosem mówi:
— Moim zdaniem, to typowy Alajczyk…
Przełknąłem ślinę, kiwam głową.
— Tak jest — mówię — jestem Alajczykiem.
Wtedy ten czarny zaczyna ze mną rozmawiać po alajsku, ale już nie ochrypłym basem, tylko przyjemnym normalnym głosem — tenorem, a może nawet barytonem.
— Zapewne — mówi — jesteś Gag, Waleczny Kot.
— Tak jest — odpowiadam.
— Wracasz teraz z Centrum? — pyta.
No i co ja mu mam odpowiedzieć?
— Melduję posłusznie, że nie — mówię — ja tylko tak…
Już przyjrzałem mu się dokładniej i widzę, że to człowiek jak człowiek. No to co, że czarny? U nas na wyspach żyją błękitni i nikt im tego nie wypomina. Ubrany jest normalnie, jak wszyscy tutaj — krótkie spodnie i koszula na wierzch. Tyle że jest czarny. Cały.
— Szukasz Kornieja? — pyta. Życzliwie pyta. Zupełnie jak Korniej. — Wyglądasz nie najlepiej — dodaje.
— Nic mi nie jest — odpowiadam z irytacją. — Po prostu spociłem się. Bardzo tu u was gorąco.
— A-a… No to zdejmij mundur, po co w nim butwiejesz… A Kornieja na razie lepiej nie szukaj. Korniej jest teraz bardzo zapracowany…
Mówi po alajsku czysto, gramatycznie i wymowę ma znakomitą, z przydechem. Fajnie mówi. Coś tam jeszcze opowiada o Kornieju, gdzie jest teraz i czym się obecnie zajmuje, a ja ciągle patrzę na ten wózek i, uczciwie powiem wam, chłopcy, że już nic z tego, co on tam gada, nie słyszę.
A więc tak — wózek jak wózek, nie o wózek chodzi. A na tym wózku leży ogromny, niby skórzany worek. Skórzany, z wierzchu jakby posmarowany oliwą, brązowy, taki mniej więcej jak kurtki wojsk pancernych. Od góry gładki, bez jednej zmarszczki, a od spodu jakiś taki pomięty, cały w fałdach i bruzdach. I tam właśnie w tych bruzdach i fałdach zauważyłem jakiś ruch. W pierwszej chwili pomyślałem, że mi się wydawało. Potem… Jednym słowem, tam było oko. Niech ja skonem, to było oko. Powolutku rozsunęła się tam jakaś składka i spojrzało na mnie wielkie okrągłe ciemne oko. Smutne i uważne. Nie, chłopcy, niepotrzebnie wybrałem się dzisiaj na ten korytarz. Naturalnie Waleczny Kot jest sam w sobie jednostką bojową i tak dalej, ale o takich spotkaniach nie ma mowy w żadnym regulaminie…
Stoję, trzymam się ściany i powtarzam jak głupi: „Tak jest… Tak jest…” A zarazem myślę — zabierz to stąd, na miłość boską, no, czego tu stoisz? I zrozumiał mój czarny, zrozumiał, że powinienem odpocząć. I mówi chrapliwym basem:
— Przywykaj, Gag, przywykaj… Idziemy, Jonatanie.
A następnie po alajsku normalnym głosem:
— No, bywaj zdrów, bracie-rycerzu… Aleś pozieleniał… Nic się nie bój, Waleczny Kocie! Nie jesteś w dżungli…
— Tak jest — mówię po raz sto ósmy.
Błysnął zębami na pożegnanie i razem ze swoim wózkiem ruszył dalej. Spojrzałem jeszcze raz — mleko jaszczurcze! Wózek toczy się sam, a czarny idzie obok, oddzielnie, i już znowu słychać głosy — jeden, znaczy się, ten chrapliwy bas, i drugi normalny, ale rozmawiają już w jakimś niezrozumiałym języku. Na łopatkach czarnego widzę napis GIGANDA. Miłe spotkanie, co? Jeszcze jedno takie spotkanie i zacznę się chować we własne buty. „Przywykaj, Gag, przywykaj”. Nie wiem, być może, kiedyś przywyknę, ale w ciągu najbliższych trzydziestu lat nie zobaczycie mnie w tym korytarzu, choćbyście mi złote góry obiecywali. Zobaczyłem jeszcze, jak zniknęli w tym grobowcu, zatrzasnęli za sobą drzwi, i odszedłem. Trzymając się ściany.