Mój Korniej przez te dni umęczył się ze szczętem. Nie dość, że musiał regulować tę ich nieustanną gadaninę, to jeszcze zwaliły się na niego kłopoty osobiste. Wszystkiego oczywiście nie wiem, ale kiedyś wróciłem wieczorem znad stawów zmęczony, spocony, nogi bolą, tylko by się wykąpać i uwalić w trawie pod krzakami, gdzie mnie nikt nie widzi, a skąd ja widzę wszystkich. To znaczy, mówiąc otwarcie, nie bardzo było na kogo patrzeć — ci, którzy zostali, ciągle siedzieli w gabinecie Kornieja na kolejnej naradzie, a w ogrodzie było pusto. Aż nagle otwierają się drzwi zero-kabiny i wychodzi z niej człowiek, którego do tej pory nigdy tu nie widziałem. Po pierwsze, jest ubrany. Ci nasi przeważnie chodzą w kombinezonach albo w takich kolorowych koszulkach z napisami na plecach. A ten — nawet nie wiem, jak to określić. To, co ma na sobie, jest jakieś takie godne, wzbudzające szacunek. Szary materiał, rozumiecie? Pierwsza klasa, i od razu widać, że nie każdy sobie może na coś takiego pozwolić. Arystokrata. Po drugie — twarz. Tego to już zupełnie nie potrafię wyjaśnić. No, włosy czarne, oczy niebieskie — zresztą nie o to chodzi. Czymś przypominał mi tego rumianego doktora, który mnie wyleczył, chociaż ten tutaj wcale nie był rumiany, a już w żadnym razie dobroduszny. Podobny wyraz twarzy czy co? U naszych takiego nie widywałem, nasi są albo weseli, albo zatroskani, a ten… Nie, nie umiem opowiedzieć.
Krótko mówiąc, wyszedł z kabiny, przemaszerował obok mnie takim zdecydowanym krokiem i — do domu. Słyszę — gadanina w gabinecie z miejsca ucichła. Kto to taki do nas przybył, myślę. Ktoś z samej góry? W cywilu? Okropnie mnie to zainteresowało. Dobrze byłoby, myślę, porwać takiego. Jako zakładnika. Wielkich rzeczy można by dokonać… I zacząłem sobie wyobrażać ze wszystkimi szczegółami, jak się do tego zabieram, fantazja, widać, mnie poniosła. Potem opamiętałem się. W gabinecie znowu gadają i na ganek wychodzi dwóch — Korniej i ten arystokrata. Schodzą ze stopni i idą powoli ścieżką obok siebie z powrotem do zero-kabiny. W milczeniu. Arystokrata ma kamienną twarz, trzyma się prosto i głowę zadarł do góry. Generał, chociaż taki młody. A mój Korniej zwiesił głowę, patrzy pod nogi i gryzie wargi. Zdenerwowany. Tylko zdążyłem pomyśleć, że są mocni i na Kornieja, kiedy obaj przystanęli niedaleko mnie i Korniej mówi:
— No cóż… dziękuję ci, że przyszedłeś.
Arystokrata milczy. Tylko lekko poruszył ramionami, ale patrzy w bok.
— Wiesz, że zawsze się cieszę, kiedy cię widzę — mówi Korniej. — Choćby przelotnie, tak jak teraz. Wszystko rozumiem, wiem, jaki jesteś zajęty…
— Przestań — mówi arystokrata z irytacją. — Przestań. Lepiej się pożegnajmy.
— Dobrze — mówi Korniej.
I z taką pokorą to powiedział, że aż mi ciarki przeszły po skórze.
— I jeszcze jedno — mówi arystokrata. Twardo tak mówi, nieprzyjemnie. — Teraz mnie długo nie będzie. Matka zostaje sama. Żądam od ciebie, żebyś przestał ją męczyć. Do tej pory nie mówiłem o tym, bo do tej pory byłem przy niej i… Jednym słowem, rób, co chcesz, tylko przestań ją męczyć!
Korniej coś powiedział, prawie wyszeptał — tak cicho, że nie dosłyszałem jego słów.
— Możesz! — mówi arystokrata z naciskiem. — Możesz wyjechać, możesz zniknąć… Te wszystkie… Te wszystkie twoje prace… Z jakiej racji uważasz je za cenniejsze od jej szczęścia?
— To są zupełnie różne sprawy — mówi Korniej z jakąś cichą rozpaczą. — Po prostu ty tego nie rozumiesz, Andrzeju… Omal nie wyskoczyłem z krzaków. Przecież jasne — to nie jest żaden zwierzchnik ani generał. To przecież jego syn, nawet są podobni!
— Ja nie mogę wyjechać — mówi dalej Korniej. — I nie mogę zniknąć. To nic nie zmieni. Wyobrażasz sobie, że co z oczu, to i z serca? To nie tak. Spróbuj zrozumieć, że tu nic nie można zrobić. Taki jest nasz los. Rozumiesz? Los.
Andrzej zadarł głowę, popatrzył na ojca wyniośle, jakby chciał na niego splunąć, ale nagle jego arystokratyczna twarz zadrżała żałośnie — jeszcze moment i się rozpłacze, potem jakoś niezgrabnie machnął ręką i już bez słowa pobiegł w stronę zero-kabiny.
— Uważaj na siebie! — zawołał za nim Korniej, ale Andrzeja już nie było.