Tak przemęczyłem się aż do samego świtu. Kładłem się, wstawałem, biegałem po pokoju, znowu się kładłem, wyglądałem przez okno, łeb wywieszałem do ogrodu i w końcu zmorzyło mnie widocznie, bo usnąłem z głową na parapecie. Obudziłem się cały spocony i od razu usłyszałem to samo ochrypłe miauczenie — mrrau, mrrau, mrrau — jakby samego szatana aniołowie niebiescy dusili gołymi rękami na dnie piekła, i z ogrodu dmuchnęło mi w twarz gorącym, jakby gazowanym wiatrem. Jeszcze oczu jak należy nie otworzyłem, a już siedzę na podłodze, szukam dłonią automatu i wyglądam zza parapetu jak z okopu. I tym razem zobaczyłem, jak to u nich wygląda, od początku do końca.
Nad moją okrągłą polanką z prawej strony basenu zapłonął w mroku jasny punkt i od tego punktu w dół i na boki popłynęło rozrzedzone liliowe światełko, na razie przezroczyste, na razie jeszcze widać przez nie krzewy, a światło wciąż płynie i płynie, i oto wypełniło już taki wielki stożek w kształcie laboratoryjnej kolby, i stożek ten zaczyna krzepnąć, twardnieć, stygnąć, matowieć, i oto już stoi na polanie ich gwiazdolot typu Widmo, taki, jaki zobaczyłem pierwszy raz. I cisza. Grobowa. Nawet ptaki umilkły. Nad polaną — szarobłękitne niebo o brzasku, wokół polany — czarne krzaki i drzewa, a na środku — to srebrzyste dziwadło, a ja w żaden sposób nie mogę zdecydować, czy to żywa istota, czy martwy przedmiot.
Potem coś cicho trzasnęło, dziwadło rozwarło czarną paszczękę, zadźwięczało, zasyczało i na powierzchnię wyszedł człowiek. To znaczy w pierwszej chwili pomyślałem, że to człowiek — miał ręce, nogi. Głowę też miał. Cały był jakiś czarniawy czy co… może zakopcony, może się poparzył… i uzbrojony po zęby. Takiej broni, chłopcy, jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, ale na pierwszy rzut oka odgadłbym, że to broń. Zwisała mu z obu ramion, u pasa, przy każdym kroku brzęczała i grzechotała. Nie patrzył na boki, tylko ruszył prosto na ganek, jakby był we własnym domu, i szedł jakoś dziwnie, ale nie od razu zorientowałem się, o co chodzi, bo nie mogłem oderwać oczu od jego twarzy. Twarz miał również czarniawą, osmaloną, błyszczącą i świecącą w ciemności. Nagle podniósł obie dłonie i zaczął zdzierać z siebie tę twarz jak maskę, zresztą to chyba rzeczywiście była maska, bo pozbył się jej w kilka sekund i z rozmachem rzucił na ziemię. W tym momencie spociłem się po raz drugi, dlatego że pod tym czymś osmalonym, czarnym i błyszczącym ukazała się następna twarz, i to nie była twarz człowieka — biała, kamienna, beznosa, bezwarga, oczy jak spodki, gorejące. Ja na tę twarz raz tylko spojrzałem i od razu wiedziałem, że po raz drugi tego nie zrobię. Zacząłem patrzeć na jego nogi — jeszcze gorzej. Wiecie, dlaczego szedł tak dziwnie? Po gęstej trawie, po twardej ziemi szedł tak, jak my chodzimy po sypkim piasku albo, powiedzmy, po grzęzawisku — przy każdym kroku zapadał się po kostki. Ziemia nie mogła go utrzymać, ustępowała…
Przed gankiem przystanął na sekundę, jednym ruchem strząsnął z siebie całe uzbrojenie. Szczęknęło, zabrzęczało, a on otworzył drzwi — i znowu cisza, pustka. Jak w malignie. I gwiazdolotu już nie ma, jakby go nigdy nie było. Tylko rząd czarnych dziur w ziemi od polany do domu i stos niezwykłej broni przed gankiem. I to wszystko.
Miałem okropną ochotę przetrzeć oczy, uszczypnąć się w udo i tak dalej, ale nic podobnego nie zrobiłem. Przecież jestem, chłopcy, Walecznym Kotem. Wszystkie te majaki uznałem za niebyłe. Nie po raz pierwszy… I tylko jedno pozostawiłem w świadomości — broń! Po raz pierwszy zobaczyłem tutaj broń. Nawet się nie ubrałem, tak jak stałem, w samych slipkach, wyskoczyłem z pierwszego piętra przez okno.
Spadła obfita rosa, momentalnie zmoczyłem sobie nogi i wstrząsnął mną dreszcz, nie wiem, czy przez tę wilgoć, czy z nerwów. Przykucnąłem koło ganku i zacząłem nasłuchiwać. Cisza, normalna cisza, jak zwykle o świcie. Ptaki zaświergotały, obudził się jakiś świerszcz. Nie to było dla mnie ważne, chciałem po prostu usłyszeć jakieś głosy. Nie, żadnych głosów nie słychać. W tym domu zawsze tak jest, kiedy powinno być cicho — coś gada, mamrocze, kłóci się i nie wiadomo kto to taki, ponieważ Kornieja w domu nie ma, gdzieś się włóczy, załatwia swoje diabelskie sprawy. A kiedy, jak na przykład teraz, ludzie, nawet jeżeli to nie są całkiem ludzie, powinni się witać, klepać po ramionach, mówić coś tam powitalnego — nie, wtedy tu będzie cicho. Jak w grobie. Zresztą nieważne…
A więc siedzę sobie w kucki, patrzę na te fidrygałki, które leżą przede mną, nawet na oko widać, że są ciężkie, wypolerowane, dobrze nasmarowane, niezawodne. Nigdy takich nie widziałem: ani na obrazkach, ani w kinie. Ogromną muszą mieć siłę rażenia, szkoda tylko, że nie wiem, z której strony do nich przystąpić, co nacisnąć, za co trzymać. Mówiąc szczerze, nawet strach ich dotknąć — może tak łupnąć, że nie będzie co zbierać.