Gag spojrzał na Drambę, Dramba stał w postawie zasadniczej, obojętnie obracając oczami-uszami. A co mi pozostaje do zrobienia? Myśl jest słuszna! Śliska — to prawda! Obrzydliwa — też prawda. Kiedy indziej i komuś innemu sam bym dał w mordę za taki pomysł. Ale co jeszcze mogę zrobić? Może taka okazja już nigdy więcej mi się nie zdarzy. Od razu wszystko będę wiedział: i czego mogę się spodziewać po tym przy głupku, i czy jestem pod obserwacją… Cały sens tego wszystkiego polega właśnie na tym, że to takie obrzydliwe… Tego nikt by nie zniósł, od razu by mnie za rękę złapał, jeżeliby mógł. Dobra, dosyć tych czułości. Nie robię tego dla własnej przyjemności. Nie jestem byle gnidą. Jestem żołnierzem i uprawiam swoje żołnierskie rzemiosło, jak potrafię. Wybaczcie mi, bracia-rycerze. Jeśli możecie.
— Szeregowiec Dramba! — powiedział skrzekliwym głosem.
— Słucham, master kapral.
— Rozkaz! Masz zwalić ten kamień! Wykonać!
Zeskoczył na bok, nie czując pod sobą nóg. Gdyby był tu okop, skoczyłby do okopu.
– Żywo! — wrzasnął pękniętym głosem.
Kiedy otworzył oczy, Dramba stał już pochylony przed obeliskiem. Ogromne ręce-łopaty ześlizgiwały się po granicie i zanurzały w wyschniętej ziemi. Gigantyczne barki drgnęły. Trwało to sekundę. Robot zamarł i Gag nagle zobaczył ze zgrozą, że jego potężne nogi jakby opływają, skracają się w oczach, że to już nie nogi, tylko krótkie, grube, rozpłaszczone u dołu słupy. A potem wzgórze drgnęło. Rozległo się przeraźliwe skrzypienie i płyta ledwie dostrzegalnie pochyliła się. I wtedy Gag nie wytrzymał.
— Stój! — wrzasnął. — Przestań!
Krzyczał coś jeszcze, nie słysząc już samego siebie, przeklinając po rosyjsku i po alajsku, krzyk ten był już niepotrzebny, świetnie o tym wiedział, ale jednak ciągle jeszcze krzyczał, a Dramba stał przed nim w postawie na „baczność” i powtarzał monotonnie: „Słucham, master kapral, słucham, master kapral”.
Potem oprzytomniał. W gardle mu zaschło, miał obolałe całe ciało. Potykając się, obszedł dokoła pomnik, głaszcząc granit drżącymi palcami. Wszystko wyglądało jak przedtem, tylko u samej podstawy pod niezrozumiałym napisem ziały dwie głębokie dziury i Gag gorączkowo zaczął obcasami zgarniać w nie ziemię.
Rozdział 5
Przez całą noc nie mogłem zasnąć. Kręciłem się, przewracałem z boku na bok, paliłem, wychodziłem do ogrodu, żeby ochłonąć. Nerwy widocznie po tym wszystkim odmówiły mi posłuszeństwa. Dramba sterczał w kącie i świecił w ciemności. W końcu wypędziłem go — ot, tak sobie, żeby się na kimś odegrać. W głowie kotłowały mi się różne brednie, jakieś obrazy nie mające z tym nic wspólnego, i do tego to paskudne łóżko — już dawno zauważyłem, że ciągle usiłuje się przemienić w takie miękkie legowisko, na jakich tu chyba wszyscy śpią i na dodatek, chytre ścierwo, próbuje mnie ukołysać. Jak niemowlę.
Zresztą nie o to chodzi, że nie mogłem zasnąć — ja nawet trzy doby potrafię wytrzymać bez snu i nic mi się nie stanie. Najważniejsze, że nie mogłem myśleć po ludzku. Nic nie kojarzyłem. Osiągnąłem coś wczoraj czy nie osiągnąłem? Mogę ufać Drambie czy nie mogę? Nie wiem. Czy Korniej mnie śledzi, czy nie? Tego też nie wiem. Wczoraj po kolacji zajrzałem do niego. Siedzi w gabinecie przed tymi swoimi ekranami, na każdym ekranie jakaś morda albo i dwie, i rozmawia z tymi wszystkimi mordami. Mnie jakby kto w pysk strzelił. Zobaczyłem siebie na tym wzgórzu, jak histeryzuję i krzyczę, a tymczasem Korniej siedzi sobie tutaj w chłodku, patrzy na to wszystko i chichocze, i nawet może jeszcze telegrafuje do Dramby — nie krępuj się, stary, rób, co ci każą… Nie, ja bym tak nie mógł, to wiem na pewno. Żeby w moich oczach profanowali świętość mego narodu i żebym chichotał na ten widok — nie, tego bym nie zniósł. Ja nie jestem szczurojadem.
Ale przecież Korniej też nim nie jest! Na różne szczurojady się napatrzyłem, i na nasze, i na imperatorskie, ale takiego jeszcze nie widziałem. Z drugiej znowu strony — co ja o nim wiem? Karmi mnie, mieszkam u niego… i nic więcej. A jeżeli takie właśnie otrzymał zadanie, jeżeli powiedziano mu — za każdą cenę… Nie wiem, nie wiem. Kiedy wróciłem, początkowo przywitał mnie jak zwykle, potem przyjrzał mi się, coś go zaniepokoiło i zaczął wypytywać, o co chodzi. Wypisz wymaluj, ojciec rodziny. Znowu zełgałem, że mnie głowa boli. Od zapachów stepu. Ale, moim zdaniem, nie uwierzył mi. Oczywiście po sobie nic nie pokazał, ale nie uwierzył. A ja cały wieczór go śledziłem — będzie przesłuchiwał Drambę czy nie. Nie, nie przesłuchiwał. Nawet nie spojrzał w jego stronę… Nieszczęsna moja głowa!