W tym momencie nakryła nas druga salwa. Rzuciło mnie do rowu, fiknąłem kozła, w ustach pełno gliny, oczy zasypane ziemią. Ledwie wstałem — trzecia salwa. Potem przestałem liczyć…
Miotacz rakiet jednak jakoś postawiliśmy na koła, sprowadziliśmy do rowu i jedną pancerkę spaliłem. Karaluchy już są tylko dwa, a gdzie się podział trzeci — nie wiadomo.
Potem od razu, ni z tego, ni z owego, znalazłem się na drodze. Przede mną cała kupa szczurojadów — blisko, zupełnie blisko, tuż-tuż.
Na ich szablach krwawo błyskał ogień. Nad samym moim uchem ogłuszająco szczekał karabin maszynowy, w ręku trzymałem nóż, a pod nogami ktoś się miotał konwulsyjnie, o mało nie upadłem.
Potem starannie jak na poligonie celowałem rakietą w stalową płytę, która napierała na mnie z kłębów dymu. Nawet słyszałem komendę instruktora: „Przeciwpancernym…” i w żaden sposób nie mogłem nacisnąć cyngla, dlatego że znowu miałem w ręku nóż…
Potem nagle ucichło. Zmierzch już zapadł. Okazało się, że mój miotacz rakiet jest cały, ja również, wokół mnie tłoczą się tapiry, cała kupa, z dziesięć sztuk. Wszyscy palili i ktoś mi wetknął w rękę manierkę. Kto? Zając? Nie wiem… Pamiętam, że o trzydzieści kroków dalej na tle płonącego domu czerniała dziwaczna postać — wszyscy siedzieli albo leżeli, a tamten stał i sprawiał takie wrażenie, jakby był czarny, ale goły… Nie miał żadnego ubrania — ani kurtki, ani szynela. A może jednak nie był goły? „Zając, kto tam sterczy?” „Nie wiem, nie jestem Zając”. „A gdzie Zając?” „Nie wiem, napij się, napij…”
Potem kopaliśmy, spiesznie, ze wszystkich sił. To już było gdzie indziej. Wieś teraz leżała nie z boku, ale przed nami. To znaczy wsi już w ogóle nie było — stosy tlących się głowni, za to na drodze płonęły pancerki. Dużo. Kilka. Pod nogami chlupotała maź… „Dziękuję ci w imieniu służby, jesteś zuch, Kocie…” „Przepraszam, Gepard, czegoś tu nie rozumiem. Gdzie są nasi? Dlaczego same tylko tapiry?…” „W porządku, Gag, pracuj, bracie-rycerzu, wszyscy cali i zdrowi, wszyscy cię podziwiają…”
…Aha, dostał! Prosto w tępy ryj. Cofa się, osiada na rufie, wyrzuca snop iskier w czarne niebo. Uciekają, uciekają! „…Kot, uwaga, z prawej! Z prawej! A-a-p!” Z prawej nic nie widzę, zresztą nawet nie patrzę. Kieruję tam lufę i nagle z czarnoszkarłatnego dymu prosto w twarz tryska strumień płynnego ognia. Wszystko z miejsca bucha płomieniem — i trupy, i ziemia, i miotacz rakiet, i jakieś krzaki, i ja. Boli. Piekielny ból. Jak baron Tregg. Kałuża, dajcie mi kałużę! Tu przecież była kałuża! Oni w niej leżeli! Sam ich tam położyłem, mleko jaszczurcze, a trzeba było w ogień, w ogień! Nie ma kałuży… Ziemia płonęła, ziemia dymiła i nagle ktoś z nieludzką siłą wyrwał mi ją spod nóg…
Rozdział 2
Przy łóżku Gaga siedziało dwóch mężczyzn. Jeden kościsty, szeroki w ramionach, o wielkich chudych dłoniach. Siedział, założywszy nogę na nogę i objąwszy kolano długimi palcami. Miał na sobie szary sweter z rozpiętym kołnierzem, wąskie granatowe spodnie niepojętego kroju, niemundurowe, i szaro-czerwone plecione sandały. Twarz jego była opalona, wąska i radowała serce surowością rysów. Oczy jasne, przymrużone, włosy siwe — roztrzepane, ale zarazem jakby starannie uczesane. Z lewego do prawego kącika wąskich warg wędrowała słomka.
Drugi był w białym fartuchu, dobroduszny. Twarz miał młodą, rumianą, bez jednej zmarszczki. Dziwna jakaś twarz. To znaczy nie sama twarz, tylko jej wyraz. Jak u świętych na starych ikonach. Patrzył na Gaga spod jasnej czupryny i uśmiechał się jak solenizant. Bardzo był z czegoś zadowolony. On też odezwał się pierwszy.
— Jak się czujemy? — zapytał.
Gag oparł dłonie o łóżko, zgiął nogi w kolanach i z łatwością przeniósł stopy do wezgłowia.
— Normalnie… — powiedział ze zdumieniem.
Nie był niczym przykryty, nawet prześcieradłem. Spojrzał na swoje nogi, na znajomą bliznę nad kolanem, dotknął klatki piersiowej i od razu namacał to, czego przedtem nie było — dwa wgłębienia pod prawym sutkiem.
— Oho! — wyrwało się mu.
— I jeszcze jedna w boku — poinformował go poczciwiec w białym fartuchu. — Wyżej, wyżej…
Gag wymacał bliznę na prawym boku. Potem szybko obejrzał nagie ręce.
— Chwileczkę… — wymamrotał. — Przecież ja się paliłem…
— I to jak jeszcze! — zawołał rumiany i pokazał rękami jak. Wynikało z tego, że Gag buzował jak beczka z benzyną.
Kościsty w swetrze milczał, obserwował Gaga i było w jego spojrzeniu coś takiego, że Gag zebrał się w sobie i powiedział:
— Jestem panu wdzięczny, doktorze. Czy długo byłem nieprzytomny?
Rumiany nie wiadomo dlaczego przestał się uśmiechać.
— A jakie jest twoje ostatnie wspomnienie? — zapytał nieomal przymilnie.
Gag zmarszczył czoło.
— Zniszczyłem… Nie! Paliłem się. Chyba miotacz ognia. I pobiegłem szukać wody… — zamilkł i ponownie dotknął blizn na piersi. — I zapewne w tym momencie postrzelono mnie… — powiedział bez przekonania. — Potem… — zamilkł i spojrzał na kościstego. — Zatrzymaliśmy ich? Tak?… Gdzie ja jestem? W jakim szpitalu?
Jednakże kościsty nie odpowiedział, tylko znowu odezwał się rumiany.