Читаем Sami Swoi полностью

– Ty lepiej patrz, gdzie tu wreszcie nogę na ten ląd postawić… Witia godzinami patrzył ciekawie na przesuwające się pejzaże. Nie widział dotąd strzelistych konstrukcji lin wysokiego napięcia, które biegły przez pola od horyzontu do horyzontu. Nie spotkał dotąd elewatorów zbożowych, które wyrastały wśród oceanu przejrzystego, sierpniowego zboża. Sylabizował pod nosem teksty niemieckich szyldów, o jakie zahaczył okiem w trakcie przejazdu przez miasteczka. Z okien niektórych domów zwisały smętnie białe szmaty. Tak Niemcy manifestowali gotowość poddania się. Wojna już się skończyła, a szmaty jeszcze gdzieniegdzie wisiały.

– O, jest polska flaga – Witia pokazywał widoczny na skraju miasteczka dom, ozdobiony biało-czerwoną flagą.

– Znaczy, że zajęty – stwierdził Kaźmierz.

– To może nam tu wysiąść? – zajęczała ze swego żelaznego łóżka Marynia.

– Może by w sąsiedztwie osiąść?

– A kto jego wie, czy to nie pierekiniec jakiś? Kaźmierz gładził za uszami kobyłę.

– Może on być od Poznania czy od Łodzi i co? Chcesz ty za sąsiada cudzego mieć?!

– Zawsze to Polak – wystękała Marynia.

– Taż pokąd nam tak jechać i jechać?

– Tata – obejrzał się przez ramię Witia, słysząc jęk matki.

– Ile Noe był na wodzie ze swoją arką?

– Krócej jak my – zdecydowanie odpowiedział Kaźmierz, z niepokojem zerkając na brzemienną żonę.

– Ale wtenczas kolei żelaznej żaden czort jeszcze nie wymyślił.

– A gdzie się ta kolej kończy?

– Jak już szyn zabraknie. Witia westchnął, bo wydało mu się, że szyn nigdy nie zabraknie i będą tak płynąć w tej drewnianej skrzyni na kołach przez bezmiar wysuszonych zbóż. Żyto było ku ziemi przygięte, sypiąc wysuszonym ziarnem, i Witia pomyślał sobie, że gdyby tak jego dziadek Kacper zobaczył to marnotrawstwo, to by chyba drugi raz z samego smutku umarł. Wokół była pustka, jakby Pan Bóg zwołał wszystkich ludzi na Sąd Ostateczny i zapomniał tylko o tych z pociągu. Nic więc dziwnego, że kiedy Witia dostrzegł na polnej drodze człowieka na rowerze, krzyknął.

– „O, człowiek Człowiek!” – jak marynarz ze statku Kolumba krzyknął: „Ziemia, ziemia!” Kaźmierz oderwał się od czyszczenia zgrzebłem kobyły i stanął obok syna w drzwiach wagonu.

– Gdzie? – Widząc jadącego na rowerze mężczyznę machnął lekceważąco ręką.

– Eee, gdzie tam człowiek. Pewnie tutejszy. Nasze na tym cudactwie nie umieją jeździć. Z głębi wagonu dobiegł jęk Maryni. Witia przysunął się do ojca.

– Tato, a zdążymy wysiąść, zanim nas przybędzie?

– Ot, dureń kostropaty zeźliła Kazimierza dociekliwość syna.

– Żeb' my zdążyli wysiąść, zanim ziarna dla kobyły zabraknie! – Skąd tu święconej wody wziąć, żeb' pogaństwa w narodzie nie było – babcia Leonia nie wypuszczając z palców różańca patrzyła z troską na wykrzywioną bólem twarz synowej. Kaźmierz jednak bardziej był przejęty brakiem paszy niż święconej wody. Zajrzał ukradkiem do wora z sianem i wytrzepał z niego garsteczkę śmiecia. Sięgnął do wora i podsunął klaczce na dłoni suchara.

– Kaźmierz, sam jedz – jękliwie napomniała go Marynia.

– Musi siłę mieć. Robota czeka. Taż wojna skończywszy sia, czas orać.

– Na czyjej ty ziemi siać chcesz? – martwiła się Marynia.

– Czy ty takim chlebem aby nie udławisz sia? Kaźmierz wzruszył tylko ramionami, jakby dając tym do zrozumienia, że nie on odpowiada za wyroki historii. Babcia Leonia przysłuchiwała się tej wymianie zdań. Wzniosła oczy do nieba, a z jej bezzębnych ust wyrwało się westchnienie:

– Aj, człowiecze, na coś ty się na ten świat narodził, jak on dla ciebie za wielki? Taż mnie udało sia życie przejść, ani razu koleją nie jechawszy. Gdzie mnie teraz tak badziać sia…

– Oj, mamo, na co te teremedie… – zniecierpliwił się Kaźmierz, niczym kapitan okrętu, którego załoga zaczyna się buntować.

– Taż nie ja to wymyślił, tylko Stalin z Rooseveltem…

– Trzeba mi było Kacpra się trzymać i w tamtej ziemi zostać – Leonia patrzyła w prostokąt obcego nieba, widoczny w drzwiach wagonu.

– A teraz gdzie my się z nim najdziem, jak tu i niebo inne?

– Tu i tak raj dla nas – mruknął Kaźmierz, szukając jakiegoś pocieszenia dla matki.

– Bo za miedzą tego łapciucha Kargula nie będzie! Przez to jedno wojna dla nas wygrana! A po tej wędrówce ludów wszyscy my i tak na najlepsze niebo zasłużyli. Chciał pocieszyć rodzinę, jakąś nadzieję na życie doczesne i wieczne w niej obudzić, ale Marynia tylko jedno miała w głowie: żeby w „tiepłuszce” nie rodzić, bo to ani dom, ani stajnia, choć żłóbek był, bo kobyła żreć musiała.

– Ot tobie na! – sarknął Kaźmierz – A o stajence w Betlejem słyszała? Nim Marynia zdążyła odpowiedzieć, pierwszy wyrwał się Witia, -Nad Betlejem inna gwiazda świeciła, nie ta czerwona, pięcioramienna.

– I trzej królowie nie zajdą, co najwyżej milicjanty po spirt – poparła Witię matka. Wyciągnęła rękę do męża, przyzywając go do swego posłania. Przysiadł Kaźmierz na sienniku, a wówczas usłyszał szept Maryni, który brzmiał jak ostatnia wola:

– Kaźmierz, taż musi być koniec tej mitręgi. Tam ziemia nasza, gdzie cień nasz padnie. Jak tylko pociąg stanie – odczepiamy.

Перейти на страницу:

Похожие книги