Читаем Sami Swoi полностью

– Aj, człowiecze, trzeba ci szukać nowych nieprzyjaciół, jak ty starych znalazł? Taż to by było prosto nie po bożemu! Arka Noego w postaci studebackera płynęła teraz przez wyludnione uliczki miasteczka Lutomyśl. Z okien domów zwisały kawałki prześcieradeł. Tylko gdzieniegdzie widać było przyczepioną do szczotki biało-czerwoną chorągiew: Studebacker, zataczając się, wspiął się na kościelną górę. Z tej wysokości Kaźmierz dostrzegł wydobywającą się z jednego jedynego komina smużkę dymu. Odwrócił się i wskazał obu kobietom ten dom. Od chwili, kiedy dostrzegł ten ślad życia, nie spuszczał już z niego wzroku. Nie obejrzał się nawet na wrak spalonego czołgu, który mijali przy rozstaju dróg, ani na krzywy napis „Min niet” na mijanej szkole. Ormianin w szoferce przestał śpiewać. Kazał kierowcy zatrzymać się przy stojącym na skraju wsi pięknym budynku, ale Pawlak nawet się na to gospodarstwo nie obejrzał. Wskazał widoczny stąd strumyczek dymu, bijący z komina w pogodne niebo: to miejsce wskazał mu najwyraźniej palec boży. Witia pierwszy wpadł na podwórze, sąsiadujące z zajętym przez kogoś domem. Zeskoczył z kobyły i rozejrzał się. Wokół panowała cisza. Z komina sączył się w wieczorne niebo dym. Przy okapie dachu przytwierdzona była na kiju od szczotki biało-czerwona chorągiew. Przez szeroko otwartą bramę wtoczył się studebacker, zahaczył błotnikiem o studnię i utknął pyskiem wśród zwiędłych kwiatów przydomowego ogródka. Pawlak zarył nosem w dach szoferki, aż zadudniło. Babcia Leonia podała worek z ziemią Witii. Ormianin, nie przestając śpiewać, zsadził ją ze skrzyni ciężarówki. Potem wyciągnął ręce do Maryni. Cała rodzina Pawlaków patrzyła teraz nie na biały domek, przy którym stała ciężarówka, lecz na podwórze po przeciwnej stronie płotu.

– Witia – powiedział przyduszonym głosem Kaźmierz, jakby sam bał się głośno wypowiedzieć te słowa w złą godzinę – A może ty pomylił sia? Na sąsiednim podwórzu panowała cisza. Po tej stronie rozlegał się radosny śpiew Ormianina, który z rozmachem zrzucał z ciężarówki cały dobytek Pawlaków. I nagle ten śpiew zagłuszył tęskny ryk krowy i wówczas na twarzy Kaźmierza pojawił się wyraz ulgi: w otwartych wrotach obory ukazała się krowa z obłamanym rogiem. Teraz już nikt z nich nie mógł mieć wątpliwości, że ludzkim losem rządzi przeznaczenie. To była Kargulowa „Mućka”, ta sama, której boki nieraz Kaźmierz złomotał kijem. Żołnierze, pomagając ściągać z ciężarówki przywiezione graty Pawlaka, patrzyli wokoło, zdziwieni jego decyzją.

– Poczemu ty bieriosz eto chadziajstwo, jak w dierewni łutszyje? Eto wsio twoje!

– Mnie lepszego nie potrzeba – Kaźmierz cały czas lustrował wzrokiem sąsiednie podwórze.

– Tylko swojego. Na podwórzu rosła góra wyładowanych ze studebackera sprzętów. Marynia przykucnęła na żelaznym łóżku, gotowa w każdej chwili podjąć dalszą podróż. Babcia Leonia, nie wypuszczając ze szponiastych palców woreczka z ziemią, zajrzała do domu. Omiotła wzrokiem kredens kuchenny, rogi kozła nad drzwiami; w jadalni wisiały ponure oleodruki w brązowych ramach; w rogu stał wielki zegar o nieruchomym wahadle: w sypialni rozpierało się małżeńskie łoże; na wierzchu leżała rozpruta pierzyna, w której pewnie szabrownicy szukali ukrytego złota. Jak to porównać z dwuizbową chatką, jaką zostawili w Krużewnikach? Takich łóżek to pewnie nawet starosta w Trembowli nie miał. Ale to wszystko nie potrafiło odwrócić jej uwagi od tego, czego się bała najbardziej. Przysiadła przy oknie w kuchni na zydelku, jakby w oczekiwaniu na najgorsze. Kiedy Kaźmierz chciał zabrać z jej kolan woreczek z ziemią, mocniej zacisnęła na nim swoje kościste ręce.

– Mamo, taż my już w domu.

– Żeb' ja była bleszczata na oba oczy, może by i uwierzyła – z pełnym zgrozy wyrazem twarzy wskazała brodą na gazową kuchenkę, lśniącą emalią.

– Co to za dom bez pieca? Oj, w samą porę Kacper umarł-złapała pytające spojrzenie syna. -Taż gdzie on by się tu położył? Upiec może i upieczesz, ale gdzie na tym spać? Kaźmierz zobaczył przez okno, że Witia wytaskał z domu globus i teraz wraz z Ormianinem szuka na nim czegoś.

– A ty czego tą kulą bawisz sia?

– Patrzę, tato, gdzie my są. Żołnierze patrzyli, jak przez chwilę paluch Witii stara się trafić w okolice miejsca, w którym powinni się znajdować. Wreszcie perkatonosy zniecierpliwił się i odebrał chłopcu globus. Rozkręcił jego kulę i wbił paluch, aż ten wgniótł wielobarwną powierzchnię globusa gdzieś w okolicy przylądka Dobrej Nadziei.

– Może tu? Witia zerknął na globus i zaśmiał się: do Afryki tym studebackerem by nie dojechali… „Starszyna” nie speszył się: przyjdzie czas, że i tam będą. Cały świat będzie do nich należał, Generalissimus Stalin da rozkaz, to dotrą studebackerem i do Afryki, bo to „haroszaja ruskaja maszyna”.

– Jak to ruska? – zdziwił się szczerze Witia.

Перейти на страницу:

Похожие книги