– Pawlaków dwóch, a ja sam mam kołdybać sia?
– Dyć wszyscy razem we wspólnej sprawie idziemy – przekonywał Wieczorek. Kargul z karabinem pod pachą wylazł na ganek. Spod ronda swojego kłapciastego kapelusza zezował podejrzliwie na obu Pawlaków.
– A może to baśniaki jakieś z tym młynem?
– Ciężarówką szabrowniki zajechali – przekonywał Wieczorek.
– I rządzą się jak myszy bez kota. Nie słyszycie? Wskazał ręką w kierunku młyna. Niósł się z tamtej strony warkot silnika. Pawlak zarzucił karabin na plecy i wydał synowi rozkaz: – Witia! Ano „pancerfausta” bierz! – ogarnął wzrokiem swoją bojową drużynę i powiedział z głębokim przekonaniem: – Teraz nie ma na nas mocnych! Wieczorek prowadził na skróty. Dotarli do potoku, przy którym stał młyn. Na brzegach srebrzyły się tafelki lodu, odbijające poświatę reflektorów ciężarówki, oświetlających młyn. Kiedy chyłkiem wkroczyli na żelazny mostek nad potokiem, ich oczom ukazał się widomy obraz zdrady, jakiej dopuścił się Kokeszko: to on dyrygował szabrowaniem młyna. Płonęły dwa łuczywa, zrobione ze szmat nasączonych ropą z silnika. W ich blasku krzątały się cienie ludzi, wynoszących pod kierunkiem Kokeszki z wnętrza ponurego budynku młyna pas transmisyjny, sita i zębate koła. Taszczyli to w stronę ciężarówki, stękając z wysiłku. Obok Kokeszki stał chudy człowiek w berecie i skórzanej kurtce, którego sylwetka dziwnie się wydawała Pawlakowi znajoma. Musiał już kiedyś widzieć tego człowieka. Słyszał też kiedyś jego głos. Ale gdzie? Kiedy to było? Ukradkiem przybliżyli się do młyna i wówczas w migotliwym świetle łuczywa Pawlak rozpoznał tego, kogo już raz trzymał na muszce; obok zdrajcy Kokeszki kręcił się „warszawiak”, bez przerwy coś mu tłumacząc.
– To ty tego młynarza przywiózł – szeptem wypomniał Pawlakowi Kargul.
– A ty go na zięcia przyhołubił – odciął się Pawlak.
– Jak przyjdzie strzelać, ty bierz Kokeszkę na cel, a ja tego „warszawiaka”…
– A ja? – upomniał się Witia o swoją ofiarę, ściskając pod pachą „panzerfaust”.
– Niech ciężarówkę załatwi – proponował szeptem Wieczorek. Żaden z nich nie miał wątpliwości, że sprawiedliwość jest po ich stronie. – Ano, w imię boże zaczynamy – wyszeptał Kaźmierz, przykucnąwszy przy żelaznej barierce mostku.
– Idź pierwszy – zaproponował Kargul, popychając lekko Pawlaka.
– Swojej babie możesz rozkazywać – prychnął Kaźmierz, buchając parą z ust.
– Idź ty pierwszy!
– A niby czego?! – opierał się Kargul, podejrzewając serdecznego wroga o jakiś podstęp. A nuż strzeli mu z tyłu w plecy?
– Bo głos masz jak dzwon. Jak ty hukniesz „ręce do góry”, to tak będą silnie przestrachane, że aż przykucną.
– Alem większy i szybciej mnie dojrzą.
– Owa! – Najwyżej uciekną!
– Ty konusowaty – przekonywał szeptem Kargul.
– Bliżej prześlizgniesz sia… Wieczorek dość już miał tej wymiany zdań. Ruszył chyłkiem pierwszy, za nim Witia z „panzerfaustem”. Byli tak blisko młyna, że nawet mimo szmeru płynącego pod cienkim lodem potoczku usłyszeli rozmowę Kokeszki z „warszawiakiem”. Trzymający pod pachą dubeltówkę Tadeusz Budzyński domagał się, żeby Kokeszko sam wziął się do rozmontowania żaren. Zmarznięty Kokeszko, przestępując z nogi na nogę, targował się zajadle.
– Najpierw pokaż pan te wdówke.
– Będzie czas potem – niecierpliwił się „warszawiak”.
– Nie kupuję kota w worku – upierał się Kokeszko.
– Obiecałem: ty nam młyn, my tobie kobitkę – „warszawiak” użył znanego już dobrze Pawlakowi argumentu.
– Musimy sobie pomagać, nie? Kokeszko jednak obstawał przy swoim: doprowadzi transakcję do końca, ale najpierw musi zobaczyć towar, który mu przyszykowali. Zrezygnowany „warszawiak” otworzył drzwi szoferki i wyprowadził na migotliwe światło łuczywa pulchną kobietę, której obfite kształty dały się dostrzec mimo okrywającego ją długiego kożucha. Kokeszko podszedł, by zajrzeć jej w oczy. W tej chwili Pawlak i Kargul pojęli, za jaką cenę ich młynarz dopuścił się zdrady. Na dany przez Pawlaka znak z jednej strony wyskoczył Kargul z Wieczorkiem – z drugiej on i Witia.
– Ręce do góry! – ryknął Kargul, nie bardzo wiedząc, kogo właściwie ma wziąć na muszkę: Kokeszkę, wdówkę, „warszawiaka”, który rzucił pod nogi dubeltówkę, czy też tych dwóch nieznajomych, co zastygli pod czerwonym murem młyna z szeroko rozdziawionymi gębami.
– Wy skąd? – Kaźmierz lustrował wszystkich wzrokiem. Pierwsza cienkim głosem odezwała się wdówka, składając ręce jak do modlitwy:
– Z sąsiedniej gminy, panie łaskawy.
– Ona wdowa, a pan Kokeszko żony szukał, tak poszliśmy jemu na rękę – jąkając się wyjaśniał kierowca ciężarówki.
– Ot, chwost złodziejski jeden z drugim – zaburczał groźnie Kargul. -To wy swoim rodakom ciemną nocą przyszli krzywdę zrobić? – Nam też ciężko bez chleba żyć – usprawiedliwiał się jeden z szabrowników.
– Młynarz nam potrzebny, bo inaczej baby nie zechcą się u nas osiedlać, a co to życie bez baby, jak się pięć lat w stalagu przesiedziało?
– Ksiądz nas nawet pobłogosławił na te droge.
– „Warszawiak” bezczelnie powołał się na najwyższe autorytety.