– Aj, Bożeńciu, taż jak ten naród ma do królestwa niebieskiego wejść, jak on od złodziejstwa zaczyna? – rozżalił się na głos Kaźmierz.
– To wy w imię Boga na szaber przyszli? – wtórował mu basem Kargul, trącając lufą pierś „warszawiaka”. Ten najwidoczniej postanowił ratować swoją skórę kosztem Kokeszki i gestem wskazał na skurczonego ze strachu młynarza.
– On nam pozwolił. Mówił, że on tu panem.
– Ot, pierekiniec – Kaźmierz prychnął parą jak parowóz i podszedł do Kokeszki, który odruchowo zasłonił się rękoma.
– Taż jaki z niego pan?! On nasz, trofiejny! – teraz skierował lufę na „warszawiaka”: -Ty koniokradzie jeden! Taż ja już raz tego fachowca od ciebie kupił!
– Ale przez pomyłkę…
– Taż jaka tu pomyłka, jak ja za niego flaszkę brymuchy dał? – Ale za weterynarza – upierał się przy swoim „warszawiak”.
– A okazało się, że to młynarz! A na te czasy młynarz i piekarz to na wagę złota. Kokeszko postanowił ratować skórę za wszelką cenę. Wskazując dramatycznym gestem ekipę szabrowników, oskarżył ich o przekupstwo, stręczycielstwo i łamanie godności ludzkiej.
– Brońcie mnie, ludziki kochane – zaapelował do Pawlaka i Kargula, składając ręce jak do modlitwy.
– Brońcie mnie, choćby kulą, bo słaby mam charakterek, na baby i spirytus łakomy jestem.
– Ot, nowinę rzekł – mruknął ponuro Kargul nie odwracając lufy od piersi Kokeszki.
– Ale oni mi dają to, czego pan nie chce obiecać – oskarżył go Kokeszko.
– Wdówkę mi przywieźli na pokuszenie, żebym tylko się przeniósł do ich gminy.
– A niech sobie jego zabierają – zawyrokował Kargul, repetując karabin.
– Tylko że im grabarz będzie dla niego potrzebny! Kokeszko ukląkł na śniegu, wzniósł ręce błagalnie ku człowiekowi, w którym pragnął widzieć swego teścia.
– Panie Kargul! Jak mi dacie Jadźkę to ja zostanę wierny do końca życia.
– Chyba dwa razy chce pan żyć – zapiszczała wdówka.
– Bo przed chwilą mnie pan to obiecywał.
– Zastrzelić drania – Witia wysunął się do przodu ze swym „panzerfaustem”.
– Raz będzie spokój!
– Tylko nie z „panzerfausta” – ostrzegał Wieczorek.
– On pół młyna rozwali.
– Młyna szkoda – zgodził się Kaźmierz.
– Ale nie złodziei! – Wszyscy pod ścianę! – ryknął Kargul, najgłośniej jak tylko potrafił.
– Co, mnie też? – trzęsąc się ze strachu Kokeszko czepiał się zgrabiałymi rękoma łokcia Kargula.
– Zięcia pan chcesz zabić? – Jaki tam z niego zięć – Kaźmierz popchnął Kokeszkę w stronę muru i wycelował w niego karabin.
– Taki sam szabrownik jak reszta.
– Wszystkim ten sam los!
– Pewnie – przytaknął Witia, patrząc nienawistnie na Kokeszkę.
– A czego wy się jego życiem rządzicie, a? – Kargul patrzył teraz koso nie na szabrowników, ale na swoich sąsiadów.
– On wspólny jest.
– Taż jaki on wspólny? – zaperzył się Kaźmierz.
– Kto jego zdobył?
– A kto jego karmił?
– Boś se chciał jedne portki więcej w chałupie zaplenić.
– Moja chałupa i mogę w niej robić, co chcę.
– I takeś go wykarmił, że nas cudzym sprzedał.
– Wyspowiada się i będziem mieli młynarza.
– Ale najpierw pogrzeb – zdecydował Pawlak, repetując karabin. Kargul podbił lufę do góry. Zderzyli się ze sobą karabinami i mocowali, grzebiąc nogami w śniegu. Na znak „warszawiaka” szabrownicy, ciągnąc za rękę wdówkę, wymknęli się za róg młyna i podbiegli mostkiem w stronę ciężarówki. Kokeszko stał, przygwożdżony spojrzeniem Witii. U jego stóp leżała porzucona przez „warszawiaka” dubeltówka. Jej właściciel wychylił głowę zza rogu młyna i trzymając dłonie przy ustach, krzyknął do Kokeszki: „Powiedz pan, jakie pan lubisz kobitki, bo ja muszę w końcu młynarza zdobyć!” Te słowa podziałały na Kargula i Pawlaka jak zimny prysznic. Kaźmierz porwał z ziemi dubeltówkę i wcisnął ją w ręce ogłupiałego Kokeszki. Gestem wskazał mu uciekającego chyłkiem przez mostek „warszawiaka”: jeśli go trafi – zrehabilituje się za swą zdradę. Kokeszko przyklęknął, wycelował i wypalił. „Warszawiak” zniknął jak zdmuchnięty. Kokeszko krzyknął: „Jezus Maria”, i pobiegł na mostek. Słychać było głuchy łomot, który nagle ucichł. Wszyscy patrzyli w tamtą stronę. No jak? krzyknął w jego stronę Pawlak.
– W porządku – dobiegła odpowiedź Kokeszki.
– Leży? – upewniał się zadowolony Pawlak, zsuwając baranią czapkę na tył głowy.
– Uciekł – poinformował z ulgą Kokeszko, rad z chybionego strzału.
– No i takeśmy się obronili…
Rozdział 22
Kruk, co kracze nad domem twego wroga, niekoniecznie tylko jemu przepowiada zły los. To nieszczęście równocześnie spadło i na Pawlaka, i na Kargula. Ledwie Kargul popieścił wzrokiem marcowe oziminy, które pokryły zieloną runią położone za stodołą pola, a już w kwietniu patrzył na to samo pole z bezmierną rozpaczą. Wśród zielonej runi biegły kręte labirynty spulchnionej ziemi, zewsząd ziały dziury, którymi myszy przenikały do swych korytarzy, biegnących pod korzeniami wyrastającego zboża. Wydawało się, że ziemia puchnie w oczach, rusza się, jakby pod cienką warstwą gruntu płynęły wartkie potoki, bił jakiś puls. Że Kargula pole plaga myszy obsiadła – to Pawlaka tylko mogło cieszyć. Gorzej, że i jego pole tak wyglądało, że tylko siąść i zapłakać.