Читаем Sami Swoi полностью

– A może tygrysa? Witia powoli pchał swój obciążony workami pszenicy rower przez kłębiący się tłum. Osadnicy w wypłowiałych mundurach mieszali się z Niemkami, które trzymając na ręku sukienki lub koce, zerkały łakomym wzrokiem na sprzedawców żywności. Na rozłożonych pałatkach namiotowych handlarze z Łodzi, Poznania czy Łomży oferowali słoiki z topionym masłem albo pokrojone na ćwierćkilowe kawałki połcie słoniny: leżały na ziemi, pokrojone na dziesięciodekowe kawałki, kaszanka i kiełbasa; poniemiecki dywan można było uzyskać za ćwierć kilo spyrki, stojący zegar szafkowy z mosiężnymi ciężarkami za torebkę cukru. Witia zagapił się na moment na plakat: – „Ziemie Odzyskane -twoja macierz i przyszłość”. Poczuł, że ktoś kładzie rękę na siodełku jego roweru. Obok niego stał ślepy na jedno oko mężczyzna, który miał na sobie trzy marynarki, a w ręku dzierżył brezentowy wór.

– Machniom? – zaproponował, potrząsając ciężkim worem.

– A co pan ma?

– Dziesięć damskich sukien, a do tego lakierki. Machniom? I wtedy właśnie Witia usłyszał dźwięk, który poderwał go jak trąbka kawaleryjskiego ogiera. Jastrzębim wzrokiem wypatrywał wśród kłębiącego się tłumu źródła tego dźwięku: tak, nie mylił się, to było miauknięcie prawdziwego kota! Tkwił w złotej klatce po jakiejś papudze i mrużył oczy, miaucząc z wściekłości, bo jakiś chłopak drażnił go wetkniętą między pręty króliczą łapą do ścierania kurzów. Barokowa klatka wisiała na końcu kija, który trzymał na ramieniu handlarz w kraciastej cyklistówce.

– Poniemiecki? – spytał Witia, opierając rower o murek przy starostwie. Handlarz zmierzył go oburzonym spojrzeniem, jakby go ktoś posądził o kolaborację.

– Coś pan! Z centralnej Polski go wiozę! Witia przyglądał się ogłupiałemu kotu, jakby to była najpiękniejsza dziewczyna z jego snów.

– Łowny?

– Gwarantowany bandyta! – zachwalał handlarz.

– W pół dnia pięćdziesięciu myszom daje radę! Podczas kiedy Witia obracał na wszystkie strony klatkę z rzucającym się rozpaczliwie kotem, handlarz sprawdził, czy aby koła roweru nie są scentrowane.

– Daleko masz do domu?

– Bo co?

– Bo będziesz go musiał nieść.

– Mam rower.

– To nie masz kota, frajerze dęty! Kot musi swoje kosztować, inaczej się możesz w tyłek pocałować.

– Dam dwa worki pszenicy. Za jeden pięćset złotych dawali.

– Pasuje – handlarz przyciągnął rower ku sobie jak swoją własność.

– Biorę i pszenicę, i rower, bo ma kółka zdrowe.

– To nowiutki rower.

– Ale poniemiecki. A kot z miasta Łodzi pochodzi, a kto z Łodzi, temu byle co nie dogodzi… Dostawca kotów zdjął klatkę z kija i wcisnął ją w rękę Witii. Może by Witia tak łatwo nie przystał na warunki tej wymiany, gdyby nie dostrzegł wśród tłumu przesuwającej się w towarzystwie Kokeszki Jadźki. Dziewczyna nigdy tak pięknie nie wyglądała: jej warkocze spływały wzdłuż smukłej szyi aż na łopatki, ramiona miała otulone barwną chustą, zawiązaną na piersiach w węzeł. Kiedy zatrzymała się na chwilę przy patefonie, który stary Niemiec chciał oddać za dwa króliki, poczuła widać palący wzrok Witii na sobie, bo odwróciła się. Widząc Witię z kotem w klatce, parsknęła śmiechem i coś powiedziała do Kokeszki. Ten wziął ją pod łokieć i odpłynęli w głąb targowiska. Witia, niosąc klatkę ze skaczącym w środku kotem, ruszył w ślad za nimi. Z daleka dobiegło go rżenie koni… Na boisku szkolnym odgrodzono belkami „corral” dla dostarczonych przez UNRRĘ koni. Przybita na wysokości półtora metra belka, łącząca dwa słupki piłkarskiej bramki, tworzyła coś w rodzaju koniowiązu, do którego z obu stron przywiązano konie: ogiery, klacze i wałachy. Na znak siedzącej za stołem komisji do środka „corralu” wpuszczano kolejne zwierzę. Każdy wybrany przez osadnika koń był przyprowadzany przed oblicze czteroosobowej komisji, która ustalała cenę i dawała nabywcy do podpisania akt kupna. Witia, zapatrzony w ciężkie perszerony, w smukłe anglo-araby i półdzikie konie z Teksasu, przez chwilę zapomniał o dziewczynie. Jadźka stała teraz przy boku ojca, który połykał wzrokiem kolejny okaz pomocy amerykańskiej: chętnie by się zdecydował na tego „belga”, bo w kłębie był wysoki, w piersiach rozrosły, a grube pęciny wskazywały na siłę, ale wybrał go już sobie sam wójt. Witia, stojąc przy roztasowanej za stołem komisji, oparł złotą klatkę z kotem o drągi ogrodzenia i obserwował, jak wójt odlicza gotówką osiemnaście tysięcy. Przyszła kolej na Kargula. Przelazł między drągami i wewnątrz „corralu” czekał na następnego konia. Rozległ się tętent kopyt i zza wybiegu ukazał się wspaniały ogier, rudy, jakby wyrzeźbiony z miedzi. Ledwo go Witia ujrzał – od razu wiedział, że nie zamieniłby go na żadnego „belga” o grubych pęcinach i ciężkim zadzie. Gdy koń stawał dęba, jego grzywa rozwiewała się w powietrzu niczym płomień. Daremnie Kargul próbował go zapędzić do rogu. Koń bronił się kopytami, nie dając chwycić kantara.

Перейти на страницу:

Похожие книги