Читаем Sami Swoi полностью

– Gdzie leziesz? – krzyknął milicjant, a szczerbaty osadnik zaśmiał się szyderczo: – Myśli, że to to samo co kota dosiąść… Ogier grzebał nogą i parskał w oczekiwaniu na następnego śmiałka. Witia szedł ku niemu spięty jak sprężyna. Każdy jego krok śledziły oczy gapiów. Jadźka przysunęła się bliżej ojca. Nie zwracała uwagi na kulejącego w jej stronę niedoszłego kowboja Kokeszkę. Coraz więcej ludzi kłębiło się przy ogrodzeniu „corralu”. Niektórzy zawierali głośno zakłady: przeżyje ten gówniarz czy go ta UNRRA stratuje? Jadźka przycisnęła do piersi klatkę z kotem. Kiedy ogier ruszył galopem prosto na Pawlaka – krzyknęła ostrzegawczo. Witia w ostatniej chwili wskoczył na kant przewróconego stołu i wybiwszy się w górę, spadł na grzbiet rumaka. Walka, która się teraz zaczęła, zrazu bardziej przypominała taniec: ogier staje na tylne nogi, rzuca łbem, wierzga, bierze rozpęd, by nagle zaryć się przednimi kopytami w piach. Witia podskakuje na jego grzbiecie, zsuwa się to na jeden, to na drugi bok, ale trzymając się grzywy nie daje się zrzucić. Ogier przegalopował z jeźdźcem tak blisko ogrodzenia, że kolano Witii omal nie wytrąciło z rąk Jadźki barokowej klatki, w której szamotał się przerażony kot.

– Jezu! – Jadźka schowała twarz w marynarce Kokeszki, którą wciąż ściskała w ręku.

– On go zabije!

– To będzie płacił – rzucił stanowczo Kargul, przekonany, że córka ma na myśli rumaka, a nie jeźdźca. W tej właśnie chwili Witia, wyrzucony niczym z katapulty, gwałtownym wierzgnięciem, wyleciał w powietrze i zwalił się na piach z głuchym łomotem jak zrzucony z wozu worek kartofli. Wśród widzów rozległ się jęk, jakby to była msza żałobna, a nie koński targ.

– Są gdzieś nosze?! – krzyczał przewodniczący komisji. Witia najpierw ukląkł. Przez chwilę przyglądał się ogierowi, który tak zawzięcie bronił swojej wolności. Koń, podrzucając łbem, przyglądał się z boku temu, który chciał go ujarzmić. Każdy walczył o swoje. Witia zerknął w stronę Jadźki. Złowił jej pełne lęku spojrzenie. Wolałby w nim odczytać podziw. Podjął walkę na nowo: kiedy koń robił rundę przy ogrodzeniu – zrównał się z nim i jak na pokazie woltyżerki jednym susem znalazł się na jego grzbiecie. Rozległy się oklaski, jakby to był cyrk, a Witia rutynowanym pogromcą dzikich zwierząt. Teraz już nie dał się zrzucić: ściągnął lejce krótko, ścisnął kolanami spienione boki konia i choć ten wykonał kilka swoich piruetów – nie zdołał się pozbyć jeźdźca. Powoli się uspokajał, jakby zrozumiał, że w każdej walce musi być w końcu wygrany i przegrany.

– Ot, czort, nie parobek – mruknął z uznaniem Kargul. Nie spuszczał oka z konia i jeźdźca. Teraz wyraźnie było widać, kto jest zwycięzcą tego pojedynku. Choć ogier parskał jeszcze i wyrzucał tylne nogi, zasypując oczy gapiów ziemią, było jasne, że czyni to tylko dlatego, by nie zejść z areny z kornie pochyloną głową. Witia zatrzymał się przy Jadźce: teraz już nie miał żadnej wątpliwości, że dziewczyna patrzy na niego inaczej niż na Kokeszkę. Jadźka wcisnęła klatkę z kotem w ręce młynarza, zsunęła ze swoich ramion chustkę i podała Witii. Ten zrozumiał intencje dziewczyny: odbiera chustkę niczym rycerz pierścień dworskiej damy i zasłania nią oczy ogiera. Koń przestał tańczyć, pozwolił, by Witia wyjechał na nim poza ogrodzenie okólnika. Ludzie się rozstępowali, patrząc z podziwem na młodego jeźdźca. Zapatrzona w chłopca Jadźka nie zauważyła, że kot wysunął się z otwartej klatki i szykuje się do ucieczki. W ostatniej chwili Kokeszko rzucił się i zdołał go uchwycić za wystrzępiony ogon. Ci, którzy śmiali się z jego występu na arenie, bili teraz brawo.

– Panu Kokeszce więcej kot pasuje jak koń – stwierdziła Jadźka. Był wieczór, kiedy Witia na ogierku z UNRRY wjechał do Rudnik. Koń, zmęczony walką i drogą, spokorniał i szedł już spokojnie. Z okien mijanych domów mieszkańcy wsi z zazdrością patrzyli na Kargulowy nabytek. Dziwili się tylko, że jedzie na nim nie sam gospodarz, tylko jego wróg. Za koniem kroczył Kargul w swoim obwisłym kapeluszu, Jadźka z klatką, w której szamotał się kot, i Kokeszko, nie przestając się tłumaczyć, że gdyby się przypadkiem nie potknął, to by ogiera ujarzmił… Witia z wysokości końskiego grzbietu widział z daleka, jak matka trzepie o żelazną bramę worki, podziurawione przez myszy niczym sztandar kulami. Usłyszała Marynia klaskanie kopyt po asfalcie i oczom własnym nie chciała wierzyć.

– Kaźmierz – przywołała męża.

– Witia wierzchem jedzie!

– Nie może być – Pawlak zostawił wiadro przy studni i ruszył ku bramie.

– Na kocie? Już od południa zaczęli się martwić o losy syna; wieczór nadchodził, a jego nie było widać. Ale za to jak się pojawił to łatwo go było z daleka zauważyć: koń był zgrabny, wysoki, a Witia się na nim trzymał, jakby urodził się na kawalerzystę. Kiedy Witia przy bramie Kargulów ściągnął lejce, ogier znów zaczął tańczyć, wyginając szyję. Pawlak nie ukrywał swego zachwytu.

Перейти на страницу:

Похожие книги