– Nie będzie mi Kargul umowy łamał i siłą kota do kolaboracji zmuszał! Przebierając spiesznie krzywymi nogami dopadł okna, przechylił się przez parapet i wyciągnął za lufę karabin, kierując go w stronę podwórza Kargula. Kokeszko, który pomagał Jadźce rozwieszać pranie, zasłaniając się pustą miednicą, jął się wycofywać w popłochu w kierunku ganku. Jadźka nie widziała zagrażającego niebezpieczeństwa. Zza mokrej kapy, którą mocowała na sznurze przyszczypkami, usłyszała tylko przeraźliwy krzyk Witii: „Jadźka!” Zanim zdążyła wyjrzeć zza mokrej kapy, Pawlak zarepetował karabin i nacisnął spust. Rozległ się tylko suchy trzask iglicy.
– Witia! – krzyknął Kaźmierz.
– Ano patronów dawaj! W tej chwili wypadł na ganek Kargul, szamocząc się ze swoim karabinem.
– Tato, kryj się – krzyknęła Jadźka, zderzając się z Kokeszką, który zasłaniał się miednicą. Pierwszy wystrzelił Kaźmierz. Kokeszko przewrócił się. Wypuszczona przez niego miednica potoczyła się z brzękiem. Jednak nie on był ofiarą, lecz kot, którego Kaźmierz wziął na cel. Kargul odpowiedział ogniem. Słysząc świst pocisku, Marynia przypadła do cembrowiny studni. Strącone przez nią wiadro zwaliło się z trzaskiem w głąb cementowych kręgów, a rozwijający się łańcuch zamienił korbę w śmigło. Pawlak chciał odpowiedzieć ogniem, ale gdy zarepetował karabin, zamek wypadł mu pod nogi.
– Łap zamek, bo wylata! – krzyknął do Witii, wycofując się pod ogniem Kargula do domu. Wpadł z karabinem do kuchni i przyczaił się przy oknie, obserwując poczynania przeciwnika. Babcia leonia, słysząc kanonadę, nie przestała obierać ziemniaków.
– Znowu wojna? – spytała bez specjalnego zdziwienia.
– O kota. Ktoś oberwał?
– Jeden trup leży – informował rozgorączkowany Witia, wyglądając spoza ramienia ojca na pole walki.
– Tato za pierwszym razem trafił.
– Ot, widać przyszedł czas na pierwszy pogrzeb – westchnęła babcia Leonia.
– Z kota nawet futerko nie zostało – Witia ocenił z uznaniem celność ojca.
– Ot żal – mruknął Kaźmierz.
– Przydałoby się na krzyże, jak reumatyzm dopadnie. Babcia chciała wynieść obierzyny świniom, ale ledwie ukazała się w drzwiach, kiedy kula rozłupała framugę drzwi tuż nad jej głową. To już czwarta wojna w moim życiu – obliczyła na palcach.
– Z czego dwie światowe, ale o kota pierwsza.
– Babciu, i tak ku lepszemu idzie – Witia podzielił się z nią swoim optymizmem.
– Zaczęliśmy z Kargulami kosą wojować, a teraz prochem skończymy.
Rozdział 26
Jeśli szukasz skarbu, to go nie znajdziesz, a jeśli znajdziesz, nie szukając, to pewnie mógłbyś się bez niego obejść. Tak uważał Kaźmierz Pawlak, pamiętając dobrze słowa ojca swego, Kacpra, który często powtarzał, że ten tylko może być szczęśliwy, kto nie pożąda tego, czego nie ma. On, Kaźmierz, wcale nie pożądał tego skarbu, który czekał cierpliwie na odkrycie tuż pod podeszwami jego buciorów. Przyszła już druga jesień w Rudnikach, a wraz z nią pora pierwszej młocki zboża, które sami tu zasiali i zebrali. Na szczęście Pawlak przywiózł cepy z Krużewników i teraz ojciec z synem, stojąc naprzeciw siebie, równo bili w rozrzuconą na klepisku stodoły słomę, a dachówki na stodole wtórowały każdemu uderzeniu: łup-cup-bryń-bryń-łup-cup-bryń-bryń… Na podwórzu Kargula pyszniła się czerwoną farbą młockarnia. Stała nieczynna, bo Kargul ani silnika do niej nie miał, ani pasa transmisyjnego. Łup-cup-bryń-bryń… Podzwaniały dachówki, śmigały bijadła cepów, przytwierdzone skórzanymi paskami do styliska: Raz-dwa-raz-dwa… Bili na zmianę, raz Kaźmierz, raz Witia, a na podłożoną płachtę słoma kłosiła się ziarnem. Witia ustał pierwszy. Otarł pot z czoła, przejechał dłonią po mokrej, konopnej czuprynie.
– Wypocimy się, tato.
– Taż pewnie – Kaźmierz objął wzrokiem stertę zboża.
– Z ośmiu hektarów wybić to nie to co z pół morgi. Tato mój a twój dziadek, Kacper, jak on by tyle zboża ujrzał i usłyszał, że to jego, to by pewnie z tej radości zapłakał, a potem by z tego młócenia ducha wyzionął. Kiedy tak stali, wsparci o cepy, ich uszu doszło rytmiczne uderzanie: to Kargul sam cepem machał, co i raz popluwając w garści. Witia, stojąc w głębi stodoły, miał na widoku podwórze sąsiadów. Patrzył na czerwone pudło młockarni: gdyby tak uruchomić takiego czorta, to tylko krawat na szyję, ręce w kieszeń i worki liczyć. Niemcy nie musieli się tak mordować, żeby aż w krzyżu skrzypiało. Na podwórzu ukazała się Jadźka, Witia zapomniał o niemieckiej technice, zapatrzony w dziewczynę. Jadźka w blasku wrześniowego słońca rozczesywała umyte włosy. Mógłby tak stać i długo patrzeć, gdyby nie to, że ojciec trącił go końcem cepa.
– Witia, nie dość tego patrzenia?
– Oj, tatko – westchnął Witia, jakby wyrwany z pięknego snu. -Taż nigdy nie dość.
– A czego ty taki bezlitośnie nie napasiony, a?
– Bo jak patrzę, to widzę, że to piękna maszyna. Prosto skarb! – Ty zbiesił sia czy jak? Taż Jadźka to koczerbicha jedna! – Ja nie o niej – Witia przytomnie usiłował się ratować.