Читаем Sami Swoi полностью

– Niech sołtys lepiej se w spodniach miesza jak w mojej rodzinie. Sołtys, dotknięty tą uwagą, przybrał urzędowy wyraz twarzy i wręczył Pawlakowi następny papierek:

– No, Pawlak, żarty się skończyły – powiedział surowo, ruszając wąsami.

– W poniedziałek pod sąd stajesz!

– Aj, Bożeńciu! Taż co ja zawinił?!

– Będziesz miał sprawę z Kargulem o tego waszego kota.

– Mój był i z mojej ręki zginął!

– Ale Kargul dał ci metr pszenicy i o to cię skarży. To będzie pierwsza na całe starostwo sprawa o majątek – oblicze sołtysa rozjaśniło się nie tajoną dumą. Za wszelką cenę chciał przodować we wszystkim, a jeszcze dotąd nikt się na tych ziemiach nie prawował o majątek czy ziemię, a już na pewno nie o kota. Taka sprawa nie mogła pozostać bez echa. A on, Fogiel, miał występować jako świadek. Pawlak, wściekły, że mu ten sąd zabierze czas na młockę przeznaczony, rzucił cepem wprost w silnik. Sołtys zatrzymał się na podwórzu, wsłuchując się w rżenie kobyły, ocierającej swój łeb o szyję ogiera, którego Kargul przywiązał przy płocie. Oba konie, rozdymając chrapy, jakby toczyły ze sobą miłosny dialog. Sołtys aż zacmokał z satysfakcji.

– Pamiętaj, Pawlak: jak będziesz mieć źrebaka od tego ogiera, to ja go sobie zamawiam.

– Starczy, że sobie pan Fogiel kota zamówił i przez to teraz muszę na sąd stawać – prychnął Kaźmierz. Podszedł do kobyły i odciągnął ją od płotu. Kątem oka zauważył jeszcze wyglądającego ze swojej stodoły Kargula, który na wszelki wypadek trzymał pod pachą cep.

– Podpisał? – Kokeszko spytał szeptem sołtysa, wyglądając ostrożnie zza młockarni. Fogiel rozłożył bezradnie ręce i patrząc w stronę Pawlaka, popukał się w czoło.

– Jak słyszy „Kargul”, to wariacji dostaje.

– Może choć wyrok sprawiedliwy mu łupną za Kargulową krzywdę – rozmarzył się Kokeszko.

– A ja najwyżej „warszawiaka” na świadka wezmę, że jestem kawaler.

– A skąd on to może wiedzieć?

– Wystarczy, że ja wiem – stwierdził młynarz.

– On tylko podpisać musi.

<p>Rozdział 27</p>

Można czasem uwierzyć w sprawiedliwość ludzką, tracąc równocześnie wiarę w sprawiedliwość wyroków boskich. Cóż, nie można mieć wszystkiego, jak się o tym miał przekonać Kaźmierz Pawlak w dniu, w którym przyszło mu stanąć przed sądem powiatowym. Ubrał się Pawlak jak do ślubu, bo przed sędzią stanąć to jak przed księdzem: i ten, i ten w czarnej sukience, i ten, i ten w twoje sumienie zagląda, przysięgi się domagając. O swoje sumienie był spokojny: jego był kot – i z jego ręki padł jako ofiara Kargulowej perfidii. Bał się tylko, czy sołtys Fogiel wyjątkowo tym razem nie weźmie strony PSL-u, do którego należał Kargul, choćby tylko dla ukarania Pawlaka, który mu odmówił swego czasu wstąpienia do PPR-u. A jeszcze kiedy doniesiono sołtysowi, że Kaźmierz nazwał swego psa „Stalin” – czuł, że przedstawiciel władzy poprze jego wroga. Szykował się do sądu, jak kiedyś na chrzciny Pawełka: koszulę białą mu Marynia wykrochmaliła, założył też kamasze, choć widać Emil Schubert, który je zostawił w szafie, miał o numer mniejszą nogę. Kiedy prawdziwy gospodarz wyrusza w drogę, myśli o tym, co zastanie po powrocie: czy Witia wymłóci cepem pszeniczkę do końca, czy kabanom do koryta zada, czy babcia Leonia nie zapomni napoić rumiankiem Pawełka, który poprzedniego dnia wyjadł „Stalinowi” z miski dobrze już śmierdzące kawałki kury. Witia zaprzęgał klaczkę do wozu po jednej stronie płotu, a po drugiej Jadźka rozczesywała grzywę ogiera.

– Uważaj, bo raz-dwa zyza dostaniesz – syknął Kaźmierz, widząc, że Jadźka przyciąga oczy chłopca niczym magnes opiłki.

– Ty nie dziwacz, tylko za robotę łap sia! Młócenia do czorta! Siedząc obok Maryni na wozie już cmoknął na kobyłę, kiedy podbiegła babcia Leonia z kobiałką w ręku. Wyciągnęła z niej porowkowany granat zaczepny i wcisnęła w garść zdumionego syna.

– Mamo, taż ja na sąd jadę…

– Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie – stwierdziła stanowczo staruszka, wyjmując z koszyczka jeszcze granat obronny.

– Na, weź i ten! Znalazła ja jego w świątecznym ubraniu. Kaźmierz obejrzał się niepewnie i wcisnął ukradkiem granaty do kieszeni. Nie chciał, żeby Kargul widział ten arsenał, bo też by się mógł uzbroić na drogę do powiatu. Kokeszko żegnał się wylewnie z Jadźką, obiecując jej przywieźć zaręczynowy pierścionek. Ledwie za bramą zniknął wóz Kargula, Witia porwał ze stodoły odkopany silnik i przeniósł go przez płot. Korzystając z tego, że Jadźka poszła dać śniadanie młodszemu rodzeństwu, a babcia Leonia poiła ziółkami Pawełka, zataszczył silnik do stodoły Kargula. Już dawno wypatrzył, w którym miejscu wisiał omotany o belki pas trasmisyjny. Otrzepał go z kurzu i nawinął na koło napędowe silnika. Sporo siły go kosztowało, nim dopchał do wrót stodoły stojącą bezczynnie na podwórzu młockarnię.

– Czego ruszasz?! – usłyszał z tyłu głos Jadźki.

– Dobry uczynek chcę zrobić.

– Odkąd to łamanie ojcowskich przykazań cnotą się nazywa? Dobrze wiesz, że na tej stronie płota masz nogi nie postawić.

Перейти на страницу:

Похожие книги