– Ja mam do wszystkiego praktyczne podejście. Do cnoty też! Wzruszyła ramionami, chciała odejść, ale zaczął ją gorączkowo przekonywać, że ich starzy mogą toczyć ze sobą wojnę, ale oni – młodzi mogą ją wygrać. Po co bić cepem, skoro wystarczy silnik Pawlaków uruchomić, a młockarnia Karguli sypnie ziarnem? Mogą zacząć od Kargulowego zboża: on maszynę uruchomi, ona będzie podawać. Cepy to przeszłość. Oni muszą iść za postępem…
– Ojce by się nie zgodzili – mruknęła niepewnie pod nosem.
– Ale ich nie ma – Witia popchnął ją lekko w stronę stodoły. -A jak wrócą, wszyściuteńko będzie wymłócone. Do pracy ja ciebie namawiam, nie do grzechu. Ty mnie tylko podawaj, a raz-dwa z poniedziałku będzie niedziela. Czuła na sobie spojrzenie Witii i nie wiedziała, czy od tych jego przylepnych oczu ogarnęło ją takie gorąco, czy od jesiennego słońca. Weszła za nim do stodoły. Ogarnął ją zapach siana i zboża. I już kiedy tam wchodziła, wiedziała, że grzeszy. Grzeszy, bo okazuje nieposłuszeństwo rodzicom. A kiedy zgadzasz się na jeden grzech, drugi przychodzi łatwiej… Witia wetknął kabel do gniazdka. Zahuczał motor, załomotała młockarnia, w powietrzu zaczął wirować kurz wciąganej przez zęby maszyny słomy. Jadźka wspięła się na górę po drabinie. Zrzucała snopy pod nogi Witii. Ten prawie cały czas z zadartą głową przyglądał się napiętym łydkom schylonej dziewczyny. Kiedy zrzucała z góry snopy, uśmiechała się do niego. Witia, stojąc przy młockarni, nie wiedział, czy drży od jej dygotu, czy od tego drżenia, które czuł tam w środku. On patrzył z dołu na dziewczynę, ona z góry na podrygującą młockarnię.
– Widzisz, jak chodzi? Najważniejsze to się dogadać.
– Ale oberwiesz, jak ojciec zobaczy, że ty nam swój motor dałeś.
– Iiii, ja tam ojca nie boję się – Witia nurkował wzrokiem pod spódnicą dziewczyny.
– Tylko ty silnie przestrachana jesteś. Wiedziała, że wiele ryzykuje: ojciec wymagał posłuszeństwa, srogi był wobec dzieci, w poście nawet nie wolno było dzieciom się śmiać, a matka Jadźki wyznała jej kiedyś, że choć miał z nią troje dzieci to dwa razy ją tylko pocałował: raz na weselu, a drugi raz z radości, że ich maciora dała w miocie aż tuzin prosiąt. Fakt współpracy z kimś z rodziny Pawlaków mógł się skończyć dla niej laniem. Pocieszała się jednak, że pełne wymłóconego ziarna worki przekonają ojca o jej dobrej woli.
– Kiedy u was wymłócimy? – spytała przekrzykując łomot maszyny.
– Jak założą apelację – odkrzyknął Witia. Jadźka stała na górze, oświetlona słońcem wpadającym przez szpary w deskach stodoły, a nad nią niczym aureola unosił się zbożowy pył. Ale tym razem Witia nie miał skojarzeń z archaniołem Gabrielem ani innym świętym obrazem. Raczej wręcz przeciwnie: wydała mu się zjawą, którą co noc tulił we śnie. Przełknął ślinę. Gardło miał suche nie tylko od pyłu.
– Pomóc ci tam na górze?
– Dam radę sama – odkrzyknęła i znów się pochyliła, odsłaniając swoje białe uda.
– No to ci pomogę – zdecydował Witia i lekko jak kot wspiął się po drabinie. Młockarnia trzęsła się dalej, klaskał pas transmisyjny, ale tryby nie miały co wciągać w gardziel maszyny, bo z góry nie spadały snopy. Jadźka poczuła na swoich biodrach gorące ręce, które nieomal uniosły ją w powietrze, a potem łagodnie położyły wśród snopów. Wokół wirował w słońcu zbożowy pył. Słońce już zaszło, gdy Pawlak z fasonem zajechał pod dom. Kobyłka była spieniona, bo Kaźmierz za wszelką cenę chciał wyprzedzić zaprzęg Kargula. Byłoby to drugie – po wygranej potyczce w sądzie – zwycięstwo nad Kargulami. Zeskoczył z wozu i zawołał Witię. Trzeba było kobyłę wyprząc i napoić, a tu chłopak ulotnił się jak kamfora. Zajrzał do stodoły i osłupiał: pod ścianą stały pękate worki z ziarnem, a na klepisku leżała sterta słomy.
– Patrzaj, Marynia, jaki to zuch chłopak! Więcej zrobił, jak ja mu kazał – policzył worki i zdumiał się.
– Z diabłem młócił, Boże odpuść grzechu, czy jak! Ścięty z nóg nie tylko wypitym alkoholem, ale i dowodem pracowitości syna, chciał przysiąść na silniku, żeby oczy ucieszyć ogromem wykonanej pracy, ale nagle podskoczył do góry, jakby usiadł na jeżu: silnik był gorący niczym podkowa wyjęta prosto z żaru paleniska.
– Ot, pomorek – zaklął pod nosem. Coś go tknęło. Wyjrzał na stronę sąsiada. Kargul stanął właśnie w drzwiach swojej stodoły i patrzył, oczom nie wierząc: pod ścianą stały worki z ziarnem, a na zapolu jego córka spała snem sprawiedliwego, przytulona do boku Witii. Kargul, łapiąc powietrze ustami jak ryba wyrzucona na brzeg, skinął na sąsiada.
– Pawlak – wystękał.
– Ano choć tu plon zebrać.
– A cóż jemu tak oczy dęba stanęli?