Читаем Sami Swoi полностью

– O tej poniemieckiej młockarni mówię, że to skarb. Pawlak za dobrze znał to łakome spojrzenie syna, by uwierzyć, że to młockarnia Kargula, a nie jego córka przyciągnęła uwagę chłopca.

– Ty mnie nie kołuj, bo jak cepem dam po łbie, to zaraz przykucniesz! – zaszedł syna od tyłu, popchnął go na swoje miejsce, tak że teraz miał syna przed sobą, a za jego plecami widok na podwórze Kargula. Jadźka wciąż czesała mokre włosy. Przelewały się przez ramię, złote jak promień porannego słońca. Było na co popatrzeć – i to właśnie niepomiernie gnębiło Pawlaka: czuł, że nie karabin Kargula jest dla jego rodziny największym zagrożeniem, a jego córka.

– Posłuchaj, Witia, co ojciec mówi, w osobistej swej postaci przed tobą stojący. Już z tej inwokacji Kaźmierza wynikało, że padną teraz ważne słowa: – Masz ty nienawidzić to Kargulowe plemię, co to nieuchronnie ku pełnoletności się zbliża. I wara tobie na tamtą stronę płota patrzeć!

– Ja tak patrzę z tej nienawiści, tato – Witia gorliwie starał się przekonać ojca.

– I tak patrzący w kółko sobie w rozumie powtarzam, że to Jadźka Kargulowa, a jak się tak napatrzę, że aż w nocy mi się przyśni, to tak jej wtedy nienawidzę, że aż strach! Pawlak splunął w garście i mocniej ujął cep, dając Witii do zrozumienia, że narzędzie to nie musi być tylko używane do młócenia, ale może także posłużyć jako przekonujący argument w dyskusji.

– Ja tobie już nieraz roztłumaczył, że jakby ty o moim przykazaniu zapomniał, to tak ja tobie dam, że ty we łbie słup telegraficzny posłyszysz. A pamiętaj, że ja z języka świdra nie robię, u mnie słowo droższe pieniędzy. A teraz bij, bo inaczej sam będziesz bity! Znów zadźwięczała dachówka na stodole, załomotały cepy: łup-cup-bryń-bryń-łup-cup-bryń-bryń… W stodole pojawił się Wieczorek z pytaniem, czy Pawlak pożyczyłby mu kobyły na dzień orki.

– A kiedy on by chciał orać?

– Najlepiej po niedzieli, po Kargul obiecał dać ogiera, a we dwa konie to by się szybciej obrobiło.

– Nie będzie moja kobyła z Kargulowym ogierem w sprzężaju chodzić! – warknął Pawlak i wrócił do młócki. Wieczorek przechylił głowę i wsłuchiwał się w rytm cepów, jakby to był koncert. Słuchał i dziwnie głową kręcił.

– Dziwne – powiedział, wyciągając rękę po cep Pawlaka.

– A co, Wieczorek cepa nie widział?

– Ja tego nigdy nie widział – powiedział, oglądając z bliska cep Kaźmierza.

– Niemce tego nie mieli.

– Spróbujcie sami – Pawlak wskazał gestem leżącą na płachcie słomę. Wieczorek uderzył raz i drugi, po czym głowę przekrzywił, jakby wsłuchiwał się w echo, którym odpowiedziało klepisko.

– Jakby Wieczorek tak bił, to by chleba na zimę nie dobił sia… Wieczorek uderzył i znów głowę przekrzywił.

– A cóż on taki zasłuchany, jakby dzwon kościelny posłyszał? – Bo tam coś jest – mruknął Wieczorek.

– Co jest? – Pawlak patrzył pytająco na Wieczorka.

– Uderzysz, a klepisko dudni jak trumna, kiedy na nią ziemię garściami rzucać.

– Et, bresze Wieczorek.

– Tam coś musi być zakopane. Dajcie szpadel… Witia przyniósł szpadel, ale Pawlak nie pozwolił mu rozkopać klepiska: a nuż tam będzie jakaś mina ukryta?

– Lepiej nie ruszać – zdecydował.

– Bo jeszcze w jaką kałabanię wdepniem.

– Może tam skarb jest jakiś – Witia rwał się do kopania.

– A jak tanka odkopiesz? – oponował Pawlak. Przypomniał historię „warszawiaka”, który w garażu straży ogniowej odkrył ukryty w zamaskowanym deskami wykopie niemiecki czołg „Tygrys”. Budzyński, jako miłośnik motoryzacji i zawołany mechanik, nie mógł się powstrzymać przed wypróbowaniem pojazdu. Ciemną nocą, żeby nie narazić się na kłopoty, wyprowadził czołg i ruszył przez pola, pokonując strumienie, przewracając dwa słupy telegraficzne, aż wreszcie zawadził lufą o bramę cmentarza i tak się w niej zaklinował, że ani w przód, ani w tył. Kiedy się szarpał w żelaznym pudle, nacisnął spust i nocne niebo przeszyły świetlne pociski ciężkiego karabinu maszynowego. „Warszawiak” chciał porzucić maszynę, ale klapa się zacięła, dopiero go uwolnił z pułapki komendant milicji i zawiózł łazikiem prosto do aresztu. – Owa – Witia machnął lekceważąco ręką.

– Nic jemu nie zrobili. Sąd mu tylko kazał przysięgę złożyć, że nie będzie więcej po wsi czołgiem jeździł i z działka strzelał.

– Ja chcę żywy ujść – Pawlak nieufnie patrzył na krąg, zakreślony na klepisku obcasem Wieczorka: tam było coś zakopane.

– A jak tam złoto Niemce zakopali?

– Ot tobie na! – mruknął niechętnie Pawlak.

– Ja nauczony nie chcieć tego, co nie moje!

– Teraz tu wszystko nasze! – gorączkował się Witia. Zaczął kopać na skraju klepiska. Po chwili ostrze łopaty stuknęło o wierzch drewnianej skrzyni. Pawlak ostrożnie zajrzał do wykopu: leżała tam skrzynka, przypominająca wielkością dziecięcą trumienkę. Witia wraz z Wieczorkiem wyciągnęli ją ostrożnie na wierzch. Odbili wieko. W środku spoczywał owinięty w naoliwione szmaty silnik elektryczny. Ki czort? – Pawlak przyglądał się znalezisku z wielką podejrzliwością.

– Pierwsze widzę.

– Bo na naftę takich nie było – Witia pozwolił sobie na szyderstwo z zacofania technicznego ojca.

Перейти на страницу:

Похожие книги