– Stajnia pusta, A ty czego wyglądasz?
– Bo Jadźki łóżko też puste. Kargul zdrętwiał. W tej właśnie chwili dało się słyszeć niosące się od pól rżenie. Kargul karabinem wskazał Pawlakowi, żeby ruszył przed nim miedzą w stronę, z której niósł się ten głos. Kiedy się zbliżyli do ciemnej plamy lasu, Kargul na wszelki wypadek kazał Pawlakowi iść przed sobą.
– Daj karabin, to pójdę przodem – Kaźmierz wyciągnął rękę po broń.
– A twój gdzie?
– Witia wziął, żeb' w razie co kobyłę obronić.
– Może przed moim ogierem?
– Mnie twój ogier potrzebny jak zającowi dzwonek przy ogonie. Witia lepszego poszukać pokołdybał sia.
– Może ten suczy syn cholerski po ćmoku do mojej stodoły zabłądził – burczał groźnie Kargul.
– Już raz jemu to przytrafiwszy sia.
– Ale za przyzwoleństwem twojej córki.
– Ty, Pawlak, lepiej mnie w denerwację nie wprowadzaj, bo ja mam karabin.
– Ale huku się boisz – Kaźmierz wykrzywił się szyderczo.
– Aj, człowiecze, taż tobie ostatnio nie szczęści sia, żeniatego zięcia ty stracił, a teraz amerykańskiego ogierka.
– Pilnuj jęzora, żeb' ty życia nie stracił. W trakcie tej wymiany poglądów dotarli w pobliże starych kamieniołomów. To stamtąd – jak spod ziemi – dobiegał ich teraz coraz bliższy duet miłosny: na ciche rżenie kobyłki odpowiadało donośne, jak dźwięk kawaleryjskiej trąbki, rżenie ogiera. Przystanął Pawlak. Zatrzymał się Kargul. Popatrzyli na siebie jak dwaj gracze w oczko, którzy równocześnie zrozumieli, że zostali oszukani przez szulera. Urwiste ściany kamieniołomów wyglądały w świetle księżyca jak ilustracja do groźnej bajki: skały odbijały się w ciemnej toni wody, wypełniającej dno wyrobisk. Tuż nad taflą wody odbywał się przedziwny taniec na osiem nóg. Kobyłka Pawlaka i ogier Karguli ocierały się o siebie, chwytały chrapami grzywy, okrążały się pełnym gracji krokiem. Od szyi ogiera ciągnęła się srebrna nić: to w księżycu tak bielała linka, której koniec trzymała Jadźka. Siedziała na kamieniu, a jej głowa co chwila opadała na pierś. Sen ją morzył, ale szarpnięcia linki co chwilę ją budziły. Spod rozwieszonej między gałęziami pałatki przykucnięty przy pieńku Witia patrzył to na konie, to na dziewczynę. Skrobał łyżką w garnku, wyjadając z dna przyniesioną przez Jadźkę jaglaną kaszę.
– Co dzień lepiej gotujesz – pochwalił dziewczynę, odstawiając garnek do kosza.
– Potrzymaj go – Jadźka wcisnęła mu koniec linki.
– Nie daję już rady.
– Coś taka słaba?
– Piątą noc już nie śpię.
– A rok ma ich 365 – znacząco stwierdził Witia.
– Przy mnie to byś ich wiele nie przespała. Przytulił ją do siebie, zaczęli się całować, aż Witia, żeby móc ją mocniej przycisnąć, wypuścił z ręki linkę. Ogier pogalopował wzdłuż brzegu wody, a skaliste ściany kamieniołomów odpowiedziały echem jego kopyt. Klaczka podążyła za nim. Jadźka chciała pobiec za końmi, ale chłopak nie miał zamiaru wypuścić jej z objęć. W tej chwili rozległ się terkot: to budzik, który Jadźka przynosiła zawsze ze sobą. Miał przypominać, że noc się kończy i pora jej wracać z ogierem do domu. Spojrzała Jadźka na budzik i zdrętwiała: nastawiła go na czwartą, a teraz było już po piątej. Witia przestawił wskazówki, chcąc mieć Jadźkę dłużej przy sobie.
– No i co teraz będzie? – chlipnęła wystraszona dziewczyna.
– Jak za dnia wrócę, tatko mnie posiniaczy!
– To zostań – przekonywał ją Witia.
– Ja cię bić nie dam.
– On i ciebie zatłucze, i mnie – przerażona swoją sytuacją Jadźka pośpiesznie zbierała kożuch, którym wysłała legowisko pod pałatką.
– I jak ja do domu wrócę?
– Powiedz im raz, że chcemy razem być.
– To byłby koniec i dla mnie, i dla ciebie. Póki Pawlaki Pawlakami, a Kargule Kargulami, nie ma dla nas życia – chlipnęła bezradnie i zaczęła się wyrywać z objęć Witii.
– Jak się źrebak urodzi, może zrozumieją, że nie musimy żyć przeciw sobie. Witia wyszeptał jej do ucha swoją nadzieję, ale Jadźka wymknęła mu się z objęć i pobiegła łapać ogiera. Kargul i Pawlak, stojąc na skraju urwiska kamieniołomów, ujrzeli w porannej mgle oba konie, a obok nich swoje dzieci.
– Ot, pomorek! – Kaźmierz aż jęknął.
– Żeb' oni spadli Lucyferu prosto na rogi! Kargul przyklęknął, celując w dół z karabinu.
– Szkoda konia! – krzyknął Pawlak, szarpiąc go za ramię.
– Ale nie syna twego! – Kargul prowadził lufą przesuwające się w dole sylwetki, których odbicie przeglądało się w tafli zielonkawej wody.
– Taż tam twoja córka!
– Mam trzy kule – sapnął Kargul i nacisnął spust. Huk odbił się echem od ścian kamieniołomu. Kargul zarepetował i znowu się złożył do strzału, ale Pawlak podbił mu broń do góry.
– Ty memu synowi ojca chcesz zastępować? – wrzasnął, jakby ktoś mu wylał na głowę sagan gotującej się wody.
– Czekaj, draniu! Przyszedł na ciebie koniec! Czyjaś głowa spadnie!