– Głupsza spadnie – rutynowo odparł Kargul, cofając się przed Pawlakiem, który zaatakował go uderzeniem głowy w pierś. Kargul wypuścił karabin, objął Pawlaka żelaznym uściskiem i potoczyli się obaj po kamienistym skraju wykrotów, za którym tuż-tuż czyhała wielometrowa przepaść. Dwie postacie w bieliźnie okładały się kułakami w porannej mgle z takim zapamiętaniem, że lada chwila obaj mogli stoczyć się w dół. Witia zobaczył, że Jadźka chce biec stromą ścieżką w górę, skąd przed chwilą padł strzał. Dogonił ją i pociągnął w przeciwną stronę.
– W domu nie masz się co pokazywać – wykrzyczał w biegu.
– Ze mną ci źle nie będzie!
– Gdzie ty chcesz iść? Na zatracenie!?
– Mało to pustych domów jeszcze stoi? Weźmiem który i raz będzie koniec z tą nienawiścią. Przyspieszył kroku, ciągnąc za sobą dziewczynę, bo oto na ścieżce ukazały się dwie białe postacie. Zostawiwszy na górze karabin, Pawlak i Kargul zbiegli na dno kamieniołomów. Pawlak podskakiwał co chwila, bo bose jego stopy natrafiały na ostre kamienie. Kargul pierwszy dopadł do obozowiska Witii. Na gałęziach wisiała pałatka, dymiło jeszcze ognisko, na którym Witia podgrzewał przyniesioną przez Jadźkę kaszę. Kargul kopnął z wściekłością pusty garnek. Podniósł z ziemi budzik: więc i to ta koczerbicha z domu wyniosła, żeby tylko pójść na rękę potomkowi przeklętych Pawlaków!
– Jaaadźkaa! – wrzasnął, a echo powtórzyło za nim: – Jaadźkaaa! – Witiaaaa! – darł się Pawlak, przykładając ręce do ust: – Witiaaaa!! Tylko echo było odpowiedzią. Kargul poszedł w lewo wzdłuż brzegu wody – Pawlak zaś w prawo. Kiedy się spotkali po drugiej stronie wodnego oczka, Pawlak prowadził za uzdę swoją kobyłkę, Kargul trzymał krótko przy pysku ogiera. Popatrzyli na siebie z serdeczną nienawiścią.
– Źrebaka się jemu zachciało, a syna stracił!
– A ty córkę – Kaźmierz nie pozostał mu dłużny.
– Ot, durna bździągwa. Myśli, że jakikolwiek Pawlak by ją chciał!
– Niech no ona tylko do chaty wróci, a do końca życia popamięta tę rękę! – Kargul uniósł w górę potężną jak cegła łapę, jakby składał niebu przysięgę, że tym razem ostatecznie uwolni córkę od skłonności do wszelkiego grzechu.
– I nigdy już nie zapomni, że tam gdzie Pawlaki, tam zaprzaństwo! Splunęli sobie pod nogi i każdy poszedł inną drogą, prowadząc swojego konia.
Rozdział 30
Kiedy nie masz już z kim w życiu zatańczyć, wtedy zjawia się śmierć – jak powiadają. A powiadają też, że śmierć wszystkich godzi. Babcia Leonia tuż po świętach Bożego Narodzenia zwlokła się z pieca, zajrzała do komory, a widząc, że półki pełne są słoików miodu i topionego smalcu, aż westchnęła z ulgą: Kacper, jakby tyle zapasów ujrzał, to by chyba myślał, że jest w raju. Nie miała już siły wejść z powrotem na zapiecek. Leżała więc babcia Leonia w wielkim, małżeńskim łożu i szykowała się do spotkania ze swoim Kacprem. Kaźmierz snuł się markotny. Niedawno stracił syna, który nie dawał znaku życia, teraz przyjdzie mu pożegnać na zawsze matkę. Czuł, że wybiła jej ostatnia godzina, kiedy wezwała go, by klęknął przy jej łożu.
– Ostatnim raz do komory zajrzała, słoje i worki policzyła. Żeb' jeszcze ksiądz przy mnie był i Witia, to nic by mi więcej do umarcia nie było potrzebne.
– Marynia, galopem po księdza leć! – zadysponował Kaźmierz. Marynia owinęła się chustką i już była gotowa wybiec na mroźne powietrze, ale nagle ogarnęły ją wątpliwości.
– Taż przecie to ksiądz jeszcze poniemiecki.
– Bóg ten sam co w Krużewnikach – Kaźmierz usiłował zlekceważyć te obawy.
– Ale mowa inna – upierała się Marynia, która za wszelką cenę chciała ułatwić teściowej bezpieczne wkroczenie do królestwa niebieskiego.
– Jak Niemiec naszą babcię rozgrzeszy, kiedy on jej z grzechów nie rozliczy, bo ich nie zrozumie?
– Aj, kobito, nie rób ty teremedii – zniecierpliwił się Kaźmierz. – Taż moja matka ostatni raz zgrzeszywszy, jak temu z NKWD w czasie transportu skłamała, co my już spirtu nie mamy. Tak i dyspensę musi dostać.
– Aj, Kaźmierz, myślą też można zgrzeszyć.
– Ot, kłopot serdeczny – zasępił się Pawlak.
– Taż przyjdzie znów przymknąć oczy na zaprzaństwo Kargula i wziąć jego na tłumacza. Zna on niemiecką mowę, bo jeszcze za Franza Josepha strzelać uczył sia i przez to na szczęście tak pudłuje. Wcisnął na głowę czapkę i już gotów był ruszać do sąsiada, kiedy Marynia zastawiła mu sobą drzwi.
– Ty co, oczadział? – Do Kargula bez karabina? A jak on ciebie ołowiem przywita? Jakoś nie widziało się Pawlakowi brać karabin, kiedy wybierał się w takiej misji. Na wszelki wypadek, żeby podkreślić pokojowy charakter wizyty, wziął na ręce niespełna półtorarocznego Pawełka. Kiedy do domu Kargula drzwi się otworzyły i stanął w nich Pawlak z Pawłem na ręku, Hania z Tadziem prysnęli za piec, a Aniela sięgnęła do kąta po karabin. Kargul zerwał się od stołu, rzucając łyżkę. Od czasu tego świtu w kamieniołomach nie widział z tak bliska swojego wroga. Co go tu sprowadza? Kołysząc się jak cyrkowy niedźwiedź, wzrokiem dał żonie znak, żeby trzymała karabin w pogotowiu.