Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

Usytuowany w bliskości Środy, położony nad rzeczką Średzką Wodą obóz uchodźców był potwornie zatłoczony, pękał wręcz w szwach. Zwykle rotacja przychodzących i odchodzących pozwalała jakoś egzystować, ale dziś Dzierżka de Wirsing była wręcz przerażona perspektywą pojawienia się nowych zbiegów. Odetchnęła, gdy zaczęło zmierzchać – nocą rzadko ktoś przybywał, a wiedziała, że sporo ludzi planuje wymarsz o brzasku. Husyci odeszli. Poszli na południe, traktem wiodącym na Kostomłoty, Strzegom, Bolków i Landeshut. Może wrócili do Czech? Za dnia nie czerniły już nieba dymy, nocą nie rozświetlały go łuny. Ludzie mieli dość tułaczki, chcieli wracać. Do pogorzelisk. Do doszczętnie spalonych miasteczek i wsi. Do Sobótki, Gniechowic, Górki, Frankenthalu, Arnoldsmuhle, Woskowic, Rakoszyc, Słupa. I wielu, wielu innych, o nazwach brzmiących obco. I obojętnie. Ryczał wół, meczała koza. Gdzieś przy wozach zapłakało dziecko, obok Dzierżki przeszła szybkim krokiem Elencza von Stietencron. Skończywszy wraz z innymi pracę w kuchni, Elencza nie poszła wraz z innymi, by wyspać się i wypocząć. Elencza, wydawało się, nie odpoczywa nigdy. Od siedmiu dni, w czasie których Dzierżka de Wirsing wspierała obóz organizacyjnie i finansowo, Elencza odpoczywała tylko na kategoryczny rozkaz. Dzierżka nie lubiła być wobec Elenczy kategoryczna. Widziała, jak dziewczyna na to reaguje. Widziała to pierwszego dnia, gdy Elencza Stietencron przybyła do Skałki na kasztanie Tybalda Raabe. Gdy Dzierżce ubzdurało się, że wie, jakim sposobem najskuteczniej wyrwać dziewczynę z otępienia i apatii. – Biedna ziemia śląska – powtórzył grubawy wrocławianin, handlarz, którego nawet najazd nie powstrzymał przed ruszeniem na drogi z wózkiem pełnym towaru. – Przeklęta ziemia śląska – powtórzył młynarz z Marcinkowic. Zebrani wokół ogniska uciekinierzy – coś w rodzaju samorzutnie uformowanej starszyzny obozu, ludzie o niedającym się skryć autorytecie – pokiwali głowami, pomruczeli. Dzierżka była w tym gronie jedyną kobietą. Przeważali poważni wieśniacy o twarzach i posturach naturalnych przywódców. Oprócz grubawego wrocławianina byli jeszcze młynarz z położonych aż pod Brzegiem Marcinkowic, dzierżawca skądś spod Kątów, dwaj żołdacy w barwach zatartych przez kurz licznych dróg i karczmarz z Górki. Był – i bardzo się przydawał – cyrulik z Sobótki. Był mnich minoryta z klasztoru średzkiego, jeden ze starszych, młodsi bez wytchnienia uwijali się przy chorych i rannych. Był Żyd, niewiadomo skąd. Był rycerz. Z tych raczej biednych, ale i tak budzący sensację swą obecnością. – Dwakroć – prawił grubawy handlarz – cierpła nam we Wrocławiu skóra. Raz pierwszy, to było we czwartek przed Niedzielą Palmową, gdy splądrowawszy Brzeg i spaliwszy Ryczyn stanęły główne siły husytów pod Oławą. Dobrze widać było łuny i dymy, wiatr smród pogorzelisk donosił. A z Oławy do Wrocławia czapką przecie dorzucisz… Mury niby miasto ma mocne, na nich puszki, zbrojnych mnogo, a skóra cierpła… Ale Bóg ustrzegł. Odeszli. – Nie na długo – zauważył jeden z żołdaków.

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже