Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

– Jakeście rzekli, wielebny? – zmarszczył czoło Fryczko Nostitz, zarzucając siodło na belkę. – Jak was zwą? – Ojciec Haberschrack – powtórzył cichym głosem ksiądz. – Kanonik od Najświętszej Panny w Raciborzu. – Ano, ano, słyszałem o was – potwierdził z absolutnie pewną miną Fryczko. – I jakąż to do mnie sprawę macie? Tak pilną, że mię w stajni nachodzicie? Jeśli to o Hedwiśkę Strauchównę idzie, tę z Raciborza właśnie, to klnę się, niech mnie spali święty Antoni, ona łże. Ojcem jej bękarta żadną miarą być nie mogę, bom tylko raz ją chędożył i to w zadek. – Ależ nie, ależ nie – rzekł szybko ksiądz. – Rzecz całkiem, upewniam was, w czym innym niźli Strauchówna. Choć, powiedziałbym, równie delikatna. Chciałbym poznać… Hmmm… Chciałbym poznać okoliczności śmierci mego bliskiego krewniaka. Ach, może jednak nie… Wolałbym raczej… – Co byście woleli?

– Z kim innym o tym pomówić. Albowiem…

– Kręcisz coś, pater. Gadaj albo ruszaj precz! Mnie do gospody pilno, druhowie czekają. Wieszli, co to druhowie? Drużyna? No! To gadaj wnet, w czym sprawa! – A odpowiecie, gdy zapytam?

– A to – wydął wargi Fryczko Nostitz – się okaże dopiero. Bo za często wy, klechy, do nie swoich dzieł się mieszacie. Za często. Miast swego nosa patrzeć. I brewiarza. Modlić się Bogu, a biednym dopomagać, jak reguła każe. – Tak sądziłem – odrzekł spokojnie ksiądz, unosząc oczy, które, jak się okazało, miały kolor żelaza. – Przewidywałem, że tak odpowiecie. Dlatego was chciałbym prosić li tylko o pośrednictwo. Pogadać wolałbym bowiem z waszym druhem, tym Italczykiem… Jego mi szczególnie polecono. Jako pośród was najmędrszego i najdoświadczeńszego. Fryczko ryknął śmiechem, tak głośnym, że aż konie zaczęły chrapać i tupać. – Jużci, a to dopiero! Zakpili z ciebie, pater, na pożartek dali. Yitelozzo Gaetani najdoświadczeńszy? W czym? W chlaniu chyba. Najmędrszy? To piemoncki ćwok, prawy ciołek, bałwan nieuczony. Jedyne, co by ci rzec mógł, to zwykłe jego cazzo, fanculo, puttana i porcamadonna. Bolej on nie umie! Chcesz się prawdy dowiedzieć? Tedy umnych pytaj! Mnie, by daleko nie szukać. – Jeśli wola wasza – ksiądz zmrużył oczy – tedy zapytam. Jak i w jakich okolicznościach zginął pan Hanusz Throst, kupiec, zabity dwa lata temu w okolicach Srebrnej Góry? – Ha – parsknął Fryczko. – Spodziewałem się czegoś takiego. Ale obiecałem, więc powiem. Siadł na stajennej ławce, wskazał księdzu drugą.

– W miesiącu wrześniu to było jak raz, dwa roki temu – zaczął. – Wyjechaliśmy z Kromolina, naraz baczym, jedzie ktoś śladem. Zasadzilim się, pojmalim. I któż nam, baczym, w ręce wpadł? Nie zgadniesz: Reynevan de Bielau. Ten czarownik i zbrodzień, panien gwałciciel. Słyszałeś o Reynevanie de Bielau, panien gwałcicielu? – Co ma wspólnego gwałciciel panien ze śmiercią Throsta?

– Wnet opowiem. Oj, zadziwię cię, pater. Zadziwię…


– Brat Kantor? Andrzej Kantor?

– Jam ci jest – diakon od Podwyższenia Świętego Krzyża aż podskoczył, słysząc głos zza plecami. – To ja…

Stojący za nim mężczyzna miał na sobie czarny płaszcz z kwietnym haftem, szary wcięty dublet i beret z piórami, strój na modłę przyjętą wśród bogatszych kupców i patrycjuszy. Ale było w mężczyźnie coś, co z kupiectwem i mieszczaństwem zupełnie się nie kojarzyło. Diakon nie wiedział, co. Może dziwny grymas ust. Może głos. Może oczy. Dziwne. W kolorze żelaza. – Mam tu dla was – żelaznooki wydobył zza pazuchy sakiewkę – zapłatę. Za wydanie w ręce Świętego Oficjum Reinmara von Bielau. Który to fakt miał miejsce, według naszych ksiąg, tu, w mieście Frankenstein, guintadecimo, die mensis Septembris Anno Domini 1425. Zapłata trochę się odwlekła, ale niestety, tak pracuje nasza buchalteria. Diakon ani myślał pytać, co to za "nasze księgi" i "nasza buchalteria". Domyślał się. Odebrał z rąk mężczyzny sakiewkę. Dużo lżejszą, niż oczekiwał. Nie sądził jednak, by miało sens wykłócać się o procenty. – Ja… – odważył się. – Ja zawżdy… Święte Oficjum zawżdy się na mnie spuścić może… Jak tylko co podejrzanego zoczę… Zaraz donoszę… W dyrdy do przeora lecę… Ot, nie dalej jak w tamten czwartek, kręcił się po sukiennicach jeden taki… – Za owego Bielawę – przerwał żelaznooki – szczególnie wdzięczni jesteśmy. Wielki był to zbrodzień. – No! – podniecił się Kantor. – Zbój! Czarownik! Ludzi pono mordował. Truł, mówią. Na samego księcia ziębickiego rękę podniósł. W Oleśnicy mężatki magią omamiał, omamione hańbił, potem magią sprawiał, by wszystko zapomniały. A córkę pana Jana Bibersteina wziął i porwał, a potem przemocą zgwałcił. – Przemocą – powtórzył, krzywiąc wargi, żelaznooki. A przecie mógł, jako czarownik, magią omamić, omamioną hańbić w te i nazad, potem magicznie sprawić, by o wszystkim zapomniała… Jakoś tu, przyjacielu, logiki nie staje, nie uważasz? Diakon milczał, otwarłszy gębę. Nie bardzo wiedział, co to "logika". Ale podejrzewał najgorsze. – A jeśliś taki czujny, jak się chwalisz – podjął dość obojętnie żelaznooki – to nie wypytywał kto o Bielaua?

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже