Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

Później, po aresztowaniu? Mógł to być jaki wspólnik, husyta, waldens albo katar. – Wy… py… tywał jeden – wybąkał wbrew sobie Kantor. Bał się dalszych pytań. Głównie jednego: dlaczego nie doniósł na tego, kto wypytywał. A nie doniósł ze strachu. Ze zgrozy, jaką wzbudził w nim ów wypytujący. Czarnowłosy, czarno odziany, o jakby ptasiej fizjonomii. I wejrzeniu diabła. – Jak wyglądał? – spytał słodko żelaznooki. – Opisz. W miarę dokładnie. Proszę.


W farnym kościele – ku zadowoleniu człowieka o żelaznych oczach – nie było żywej duszy. Na puste i śmierdzące kadzidłem prezbiterium patrzyła z centralnej deski tryptyku patronka świątyni, święta Katarzyna Aleksandryjska, otoczona przez wyglądające zza obłoczków pyzate aniołki. Żelaznooki przyklęknął przed ołtarzem i lampką tabernakulum, wstał, szybkim krokiem ruszył w stronę ukrytego w mroku nawy bocznej konfesjonału. Nim jednak zdołał się w nim rozsiąść, od strony zakrystii dobiegło głośne kichnięcie i cichsza nieco klątwa, po klątwie pełne skruchy: "Boże odpuść". żelaznooki też zaklął. Ale "Boże odpuść" sobie odpuścił. Sięgnął pod płaszcz po trzosik, wyglądało bowiem, że bez łapówki się nie obędzie. Zbliżającym okazał się zgarbiony księżulo w zmechaconej sutannie, zapewne spowiednik, bo drepcący właśnie w stronę konfesjonału. Na widok żelaznookiego księdza stanął jak wryty i otworzył usta. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – pozdrowił żelaznooki, przywołując na twarz jak najmilszy uśmiech. – Powitać, ojcze. Mam do was… Urwał.

– Brat… – oblicze spowiednika rozmiękło nagle, obwisło w zdziwieniu i niedowierzaniu. – Brat Markus! To ty? Ty! Ocalałeś! Przeżyłeś! Oczom nie wierzę! – I słusznie – odrzekł zimno ksiądz o oczach koloru żelaza. – Bo jesteś w błędzie, ojcze. Nazywam się Kneufel. Ojciec Jan Kneufel.

– Jestem brat Kajetan! Nie poznajesz mnie?

– Nie.

– Ale ja ciebie poznaję – staruszek spowiednik złożył ręce. – Wszak cztery lata spędziliśmy w klasztorze w Chrudimiu… Codziennie modliliśmy się w tym samym kościele i jadaliśmy w tym samym refektarzu. Codziennie mijaliśmy się na krużgankach. Aż do tego okropnego dnia, gdy pod klasztor podeszły hordy heretyckie… – Mylisz mnie z kimś.

Spowiednik milczał przez chwilę. Wreszcie twarz mu pojaśniała, a uśmiech zdeformował wargi. – Pojmuję! – oznajmił. – Incognito! Lękasz się sług diabelskich, długie i mściwe mających ręce. Niepotrzebnie, bracie, niepotrzebnie! Nie wiem, Boży tułaczu, jakie cię tu wiodły drogi, ale ninie jesteś między swymi. Jest nas tu wielu, jest nas tu cała grupa, cała communitas biednych zbiegów, exulów, wypędzonych z ojczyzny, wygnanych ze swych ograbionych klasztorów i zbezczeszczonych świątyń. Jest tu brat Heliodor, co ledwie z życiem uszedł z Chomutowa, jest opat Wetzhausen z Kladrubów, są uchodźcy ze Strahova, z Jaromierza i Brzevnowa… Pan tych ziem, człek szlachetny i bogobojny, jest nam łaskawy. Pozwala nam prowadzić tu szkołę, głosić kazania o zbrodniach kacerzy… Chroni nas i broni. Wiem, coś przeszedł, bracie, pojmuję, że nie chcesz się ujawniać. Jeśli taka twoja wola, dochowam tajemnicy. Słowa nie uronię. Zechcesz iść dalej, nikomu nie powiem, żem cię widział. Żelaznooki ksiądz patrzył na niego czas jakiś.

– Pewnie – rzekł wreszcie – że nie powiesz.

Błyskawiczny ruch, cios poparty całą siłą barku. Uzbrojona zębatym kastetem pięść uderzyła spowiednika prosto w jabłko Adama i wbiła je głęboko do miażdżonej krtani i tchawicy. Brat Kajetan zacharczał, złapał się za gardło, oczy wylazły mu z orbit. Przeżył masakrę, jaką taboryci Żiżki sprawili chrudimskiemu klasztorowi dominikanów w kwietniu roku 1421. Ale tego uderzenia nie mógł przeżyć. Święta Katarzyna i pyzate aniołki obojętnie patrzyły, jak umiera.

Ksiądz o żelaznych oczach zdjął z palców kastet, schylił się, chwycił trupa za sutannę i zawlókł go za konfesjonał. Sam siadł na ławeczce, zakrywając twarz kapturem. Siedział w zupełnej ciszy, w zapachu kadzideł i świec. Czekał. Około południa miała tu, do farnego kościoła pod wezwaniem swej patronki, przyjść do spowiedzi – wraz z dzieckiem – panna Katarzyna von Biberstein, córka Jana Bibersteina, pana na Stolzu. Żelaznooki ciekaw był grzesznych myśli panny Katarzyny Biberstein. Jej grzesznych uczynków. I pewnych wyjątkowo grzesznych faktów z jej życiorysu.


W mieście Świdnicy, w niedzielę dziewiętnastego października, niedługo po mszy, śpiew i dźwięki lutni wabiły przechodniów na ulicę Kotlarską, w okolice ławki garncarza, usytuowanej tuż przy zaułku wiodącym ku synagodze. Stojący na beczce niemłody goliard w czerwonym kapturze i kabacie z ząbkowaną baskiną brzdąkał na strunach i śpiewał. Nie patrzając na biskupy,

Którzy mają złotych kupy;

Boć nam ci wiarę zelżyli,

Boże daj, by się polepszyli…

Z każdą kolejną zwrotką przybywało słuchaczy. Tłumek otaczający goliarda rósł i cieśniał. Prawda, byli i tacy, którzy zmykali spiesznie, zorientowawszy się, że goliardzka śpiewka traktuje nie o seksie, jak oczekiwali, lecz o niebezpiecznej ostatnio polityce. Dwór nam pokaził kapłony,

Kanoniki i dziekany;

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже