Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

– Pan wyleje jako deszcz na niepobożnych sidła! Schronienie kłamstwa zmiecie grad, a kryjówkę zaleją wody! – Nie można było szaleńca zakneblować? – nie wytrzymał inkwizytor. – Albo inną modą uciszyć? – A po co? – uśmiechnął się szeroko Konrad z Oleśnicy. – Niech ludzie posłuchają tych pierdoł. Niech się pośmieją. Lud pracuje w pocie czoła. Modli się żarliwie. Niedojada, zwłaszcza w czas postów. Należy mu się trochę rozrywki. Śmiech odpręża.

Tłum był najwyraźniej tego samego zdania, każdą kolejną eksklamację proroka kwitowały salwy śmiechu. Pierwsze rzędy gapiów aż kucały z uciechy. – Zginieeeeecieeeeee!

– Nikomu – powtórnie nie wytrzymał Grzegorz Hejncze, widząc, co się święci. – Nikomu nie zostanie okazane miłosierdzie? Kaci nie dostali poleceń? – Ależ dostali – biskup wreszcie zaszczycił go spojrzeniem, w którym był triumf. – I ściśle trzymają się ich litery. Bo tu się, Grzesiu, nie pobłaża. Pachołkowie zdjęli drabiny, odstąpili. Kat zbliżył się z zapaloną od maźnicy pochodnią. Kolejno zapalał stosy, wśród chrustu z trzaskiem ożywał ogienek, wzbijały się smużki dymu. Skazańcy reagowali różnie. Niektórzy zaczęli się modlić. Inni wyć jak szakale. Altarysta od Elżbiety szamotał się, szarpał, ryczał, tłukł potylicą o pal. Oczy malarza poliptyków ożyły, pojaśniały, widok płomieni i swąd dymu wyrwały go z otępienia. Ostrzyżona kobieta jęła zawodzić, z nosa wyciekł jej długi glut, z ust ślina. Prorok nadal wywrzaskiwał brednie, ale głos mu się zmieniał. Stawał się piskliwszy, wyższy – tym bardziej, im wyżej wspinał się ogień. – Bracia! Kościół to nierządnica! Papież to antychryst!

Tłum wył, ryczał, wiwatował. Dym gęstniał, przesłaniał widok. Płomienie pełzły po drewnie, wędrowały w górę. Ale stosy były wysokie. Specjalnie takie ułożono. Żeby przedłużyć widowisko. – Spójrzcie! Oto antychryst nadchodzi! Patrzcie! Nie widzicie? Azali oczy wasze ślepe? On jest z pokolenia Dań! Półczwarta lata królować będzie! W Jeruzalem kościół jego będzie! Imię jego sześć, sześć i sześć, Evanthas, Lateinos, Teitan! Twarz jego jak dzikiego zwierza! Prawe jego oko jak gwiazda powstająca o świcie, usta jego na łokieć, zęby na piędź! Bracia! Azaliż nie widzicie! Braaaa… Ogień pokonał i przełamał wreszcie bierny opór wilgotnego drewna, przedarł się z impetem, wybuchnął, zahuczał. Nad stosy wzniósł się potworny, nieludzki wrzask. Fala gorąca przepędziła dym, przez moment, przez bardzo krótki moment dało się w czerwonym piekle zobaczyć targające się u pali ludzkie sylwetki. Ogień, wydawało się, bucha im wprost z rozwartych we wrzasku ust. Wiatr, litościwie dla Grzegorza Hejncze, pchał smród w przeciwną stronę.


Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже