– To dobrze. Przekreślmy tedy to, co było, grubą kreską. Zacznijmy od nowej, czystej karty. Sapienti sat dictum est, na początek umówmy się więc tak: w przyszłym tygodniu następnych dziesięciu spalisz ty, inkwizytorze Grzesiu. Niech Śląsk na chwilę wstrzyma oddech. Niech grzesznicy przypomną sobie o ogniu piekielnym. Niech chwiejni umocnią się w wierze, poznawszy alternatywę. Niech donosiciele wspomną, że trzeba donosić, donosić dużo i na kogo się da. Zanim to na nich ktoś doniesie. Przyszedł czas na terror i postrach! Trzeba żmiję kacerską ścisnąć za gardło żelazną ręką i jeżową rękawicą! Ścisnąć i trzymać, nie popuścić! Bo temu, że kiedyś popuszczono, że okazano słabość, zawdzięczamy dzisiejszy rozkwit herezji. – Herezja w Kościele – rzekł cicho inkwizytor – istniała od wieków. Od zawsze. Albowiem Kościół był zawsze ostoją i przystanią ludzi głęboko wierzących, ale i żywo myślących. Będąc jednocześnie, niestety, zawsze azylem, podatną glebą i polem do popisu dla takich kreatur, jak wasza dostojność. – Lubię w tobie – powiedział po długiej chwili ciszy biskup – twoją inteligencję i twoją szczerość. Szkoda zaiste, że nic poza tym.
Ojciec Felicjan, dla świata niegdyś Hanys Gwisdek zwany Weszką, grzał się w słonecznej plamie w końcu wirydarza, zza krzaka tarniny obserwując pogrążonych w cichej rozmowie biskupa i inkwizytora. Kto wie, myślał, może za niedługi czas będę do takich rozmów dopuszczany, może będę brał w nich udział? Jak równy? Pnę się wszak w górę. W górę. Ojciec Felicjan faktycznie piął się w górę. Biskup awansował go za zasługi. Polegające głównie na donoszeniu na poprzedniego przełożonego, kanonika Ottona Beessa. Gdy skutkiem donosów Otto Beess popadł w niełaskę, na dworze biskupim zaczęto inaczej patrzeć na ojca Felicjana. Całkiem inaczej. Ojcu Felicjanowi wydawało się, że z podziwem.
Pnę się w górę. Ha. Pnę się w górę.
– Ojcze.
Drgnął, odwrócił się. Zakonnik, który podszedł go tak bezszelestnie, nie był premonstratensem, nosił biały dominikański habit. Ojciec Felicjan nie znał go. Co oznaczało, że był to człowiek inkwizytora. – Idźcie no sobie stąd, ojcze. Nic tu po was. Już was tu nie ma! Człowiek inkwizytora, pomyślał ojciec Felicjan, oddalając się jak zmyty. Dominikanin, jedna ze słynnych rozpanoszonych i wszechwładnych "białych eminencji". Ten głos, władczy, jakby u samego biskupa… Te oczy… Oczy koloru żelaza.
Ziębicki przytułek Serca Jezusowego położony był na zewnątrz murów miejskich, niedaleko Furty Tkackiej. Gdy tam dotarli, była pora posiłku. Wychudzeni i pokryci ropiejącymi wrzodami nędzarze dźwigali się z łóżek, brali miski w drżące dłonie, maczali w nich chleb, zmiękczony pakowali do bezzębnych ust. Tybald Raabe odkaszlnął, odwrócił wzrok, zasłonił nos mankietem rękawicy. Żelaznooki ksiądz nawet nie zwrócił uwagi. Nędza i cierpienie nie robiły na nim wrażenia i przestały interesować już dawno temu. Musieli czekać. Dziewczyna, do której przyszli, była zajęta w przytułkowej kuchni. Z kuchni śmierdziało.
Trochę potrwało, nim do nich przyszła.
A więc to jest Elencza von Stietencron, pomyślał żelaznooki. Niezbyt powabna. Przygarbiona, szara, wąskousta. O wodnistym spojrzeniu. Z włosami litościwie skrywanymi przez czepek i podwikę. Z wolno odrastającymi, niegdyś modnie wyskubanymi brwiami. Elencza Stietencron, ocalała z masakry, w której zginęło szesnastu mężczyzn. Jedyna, która przeżyła. Mężczyźni, w tym uzbrojeni żołnierze, dali gardła. Przygarbiona brzydula przeżyła. Wniosek nasuwa się sam. Przygarbiona brzydula nie jest zwykłą przygarbioną brzydulą.
– Szlachetna panno von Stietencron…
– Proszę mnie tak nie nazywać.
– Hmm… Panno Elenczo…
Elencza. Imię też niezwykłe. Rzadko spotykane. Tybald Raabe wyśledził pochodzenie – takie imię nosiła córka Władysława, księcia na Bytomiu. Dziad Hartwiga Stietencrona, który księciu bytomskiemu służył, nadał takie imię jednej z córek. Narodziła się tradycja. Hartwig ochrzcił swą jedynaczkę zgodnie z tradycją. Dał wzrokiem znak Tybaldowi Raabe. Goliard odchrząknął.
– Panienko – przemówił poważnie. – Uprzedzałem was poprzednim razem. Musimy zadać kilka pytań. Dotyczących… Ściborowej Poręby. – Nie chcę o tym mówić. Nie chcę pamiętać.
– Trzeba – powiedział ostro – zbyt ostro – żelaznooki. Dziewczyna skuliła się, zupełnie jak gdyby zamachnął się na nią, pogroził pięścią. – Trzeba – ksiądz złagodził ton. – Idzie o śmierć lub życie. Musimy wiedzieć. Młody szlachcic, który dwa dni przed napadem przyłączył się do waszego orszaku i wkrótce od orszaku odłączył. Czy był wśród napastników na Porębie? Panno Elenczo! Czy wśród napastników był Reinmar z Bielawy? – Młody szlachcic – wyjaśnił Raabe – którego znasz jako Reinmara von Hagenau, panienko. – Reinmar Hagenau… – oczy Elenczy Stietencron rozszerzyły się. – To… był… Reinmar z Bielawy? – Ten sam – żelaznooki opanował zniecierpliwienie. Czy rozpoznałaś go? Czy był wśród napastników? – Nie! Oczywiście, że nie…
– Dlaczego oczywiście?