Było w okolicy pradawne miejsce kultu, płaski pagór, a na nim wytyczony pierścieniem obrobionych głazów magiczny solamy okrąg, w którym ongi modlono się do bogów starszych niż ludzkość. Było to również miejsce pochówku, cmentarzysko, nekropolia ludów – czy też nieludów – nazwy których zaginęły w pomroce dziejów. W roku 1150, w ramach walki z pogaństwem i zabobonem, głazy rozrzucono, a na ich miejscu z polecenia biskupa Waltera z Malonne pobudowano drewniany kościółek czy też oratorium raczej, okolica była wszak pustkowiem. Oratorium nie postało nawet roku – spłonęło od uderzenia pioruna. Z tych samych – lub podobnych – powodów ogień trawił wszystkie kolejne stawiane w miejscu dawnej nekropolii kościółki. Walka trwała lat dwadzieścia, do samej śmierci biskupa Waltera. Lud jął szeptać, że ze Starymi Bogami lepiej nie zadzierać, a nowy biskup, Żyrosław, podjął jedynie słuszną decyzję: na miejsce budowy kolejnej świątyni wybrał miejsce zupełnie nowe, odległe, ładniejsze, korzystniej położone i w ogóle dużo, dużo lepsze. Nowemu kościołowi nikt już nie przeszkadzał stać i przyciągać licznych wiernych, na starym cmentarzysku zaś czyjeś niewidzialne ręce przywróciły kultowym głazom ich dawne położenie. Z czasem miejsce otoczył wianuszek pokracznych szkieletowatych drzew i – miejscami – zwikłany żywopłot zbrojnej w mordercze kolce tarniny. Miejsce zalane było księżycowym blaskiem. Podbiegłszy truchtem do pierwszych głazów i bariery tarnin Wilk zatrzymał się raptownie, zjeżył sierść jak przed fladrami. Węszył smród cmentarnego rozkładu, wciąż snujący się nad pagórem, choć zwłok nie grzebano tu od wieków. Wyczuł nagromadzone przez wieki pokłady starożytnej magii, broniące dostępu istocie obłożonej czarem. Zamazał się, zmienił kształt. Stał się człowiekiem. Wysokim człowiekiem o oczach koloru żelaza. Zimne nocne powietrze, zdałoby się, zamarło. Nie drgnął ni jeden suchy liść, ni jedna miotła turzycy. Cisza aż dzwoniła w uszach. Ciszę zakłócił odgłos kroków, cichy zgrzyt żwiru. Pomiędzy głazy wszedł Pomurnik. Żelazny Wilk postąpił, również wszedł w krąg. A krąg ożył nagle. Zza kamieni, spod nich, spomiędzy nich, z gęstwiny poplątanych traw i chrustów zapłonęły nagle, niczym latarenki, dziesiątki, setki oczu, żywych, ruchliwych, nerwowych jak świętojańskie robaczki. Ciszę nocy wypełniła niepokojąca melodia szeptów, mrukliwy pogwarek wysokich, nieludzkich głosów. – Przyszli – wskazał ruchem głowy Pomurnik – zobaczyć ciebie i mnie. Dwóch być może ostatnich w tej części świata polimorfów. Widzieli, jak polimorfujemy. Teraz chcą popatrzeć, jak się będziemy zabijać. Poruszył przedramieniem i dłonią, do dłoni spłynął nóż, dziewięciocalowa toledańska klinga zalśniła odbiciem księżycowego blasku. – Zapewnijmy im tedy – odrzekł chrapliwie Żelazny Wilk – godziwe widowisko. Coś, o czym warto opowiadać. Poruszył ręką i nożem, który z rękawa wskoczył mu wprost do dłoni. – Zginiesz, Wilku.
– Zginiesz, Ptaku.
Zaczęli iść po kręgu, wolno, ostrożnie stawiając stopy, nie spuszczając się wzajem z oczu. Dwukrotnie obeszli krąg. A potem skoczyli ku sobie, błyskawicznie zadając ciosy. Pomurnik ciął z góry, w twarz, Wilk odwinął głowę o ćwierć cala, sam dźgnął z dołu, w brzuch, Pomurnik uniknął ciosu, ze skrętu bioder chlasnął przekątnie, od lewej, Wilk ponownie ocalił gardło delikatnym unikiem, odskoczył, obrócił nóż w dłoni, ze zwodu ciął z dołu do góry, klinga ze szczękiem zderzyła się z podobnie odwróconym ostrzem Pomurnika. Obaj wymienili kilka błyskawicznych cięć, odskoczyli. Żaden nie był nawet draśnięty.
– Zginiesz, Ptaku.
– Zginiesz, Wilku.
Latarenki nieludzkich ślepi migały i kołysały się w mroku, mamrotliwy i podniecony pogwar narastał, falował. Tym razem krążyli wokół siebie dłużej, to skracając, to zwiększając dystans. Zaatakował Wilk, krzyżowo tnąc trzymanym prosto nożem, kończąc atak odwróceniem broni i zdradliwym ciosem w szyję.
Pomurnik uchylił się, sam ciął od lewej, potem z dołu od prawej, potem zupełnie nisko, szerokim koszącym zamachem, zakończonym wypadem i sztychem na wprost. Wilk cięcia sparował nożem, przed sztychem uciekł półobrotem, sam pchnął z wypadu, fintą, z przyskoku dziabnął z góry, na bok szyi. Tym razem Pomurnik nie uchylał się, sparował przedramieniem, okręcił się, obrócił nóż w dłoni i z mocą, poparłszy cios całą siłą barku, ugodził Wilka prosto w splot słoneczny. Klinga wbiła się aż po jelec. Wilk nie wydał głosu. Westchnął dopiero wtedy, gdy Pomurnik wyszarpnął ostrze z rany i cofnął się, przygięty, gotów do poprawienia pchnięcia. Ale nie było potrzeby poprawiać. Nóż wysunął się z palców Wilka. On sam padł na kolana. Pomurnik zbliżył się czujnie, wpatrzony w gasnące oczy koloru żelaza. Nie wyrzekł słowa. Panowała zupełna cisza.