– Ten przy szynkwasie – Amadej Bata strząsnął piwną pianę z wąsów – ten z Kielichem na piersi to Habart Mol z Modrzelic, setnik od Rohacza. Brodacz, co patrzy na księdza, to jego kamrat, przyjechali razem. Z Hunclederem przy stole siedzą jego szulerzy, imię pamiętam tylko jednego, tego łysielca, wołają go Jerzabek… – Nuże, szanowni! – zawołał od stołu Huncleder, energicznie i ochoczo zacierając dłonie. – Do stołu, do stołu, do gry! Fortuna czeka! Manfred von Salm siadł za stół jako pierwszy, za jego przykładem podążył Szarlej, zaszurali odsuwanymi zydlami Istvan Szeczy i Amadej Bata. Dosiadł się ozdobiony kielichem setnik od Rohacza, oderwał się od szynkwasu jego wyglądający na kaznodzieję kamrat. Reynevan, pomny przestrogi Szarleja, został. Berengar Tauler również nie ruszył się zza stołu, skinieniem przyzwał najbliższą dziewczynę z dzbanem. Ta była ruda i piegowata, piegi pokrywały nawet jej odsłonięte przedramiona. W porównaniu z innymi oczy miała nieco mniej podkrążone, ale twarz jakąś dziwnie stężałą. – W co zagramy? – spytał zebranych za stołem Huncleder, zręcznie tasując karty. – W pikietę? W ronfę? W trentuno? W menorettot Do dyspozycji, do dyspozycji, co tylko chcecie, może być cricca, może być bassetta… Może być i trappola, może być buffa aragiato, a może wolicie ganapiórde? Znam wszystkie genera ludorum fortunae! Na każdą przystanę. Klient nasz pan. Wybierajcie. – Za dużo nas do kart – ocenił Bata. – A niechaj wszyscy się zabawią. Proponuję kości. Przynajmniej na początek. – W kości? W szlachetne tesserae? Klient nasz pan. Jam do każdej gry gotów… – Zwłaszcza – rzekł bez humoru Istvan Szeczy – do gry w te kości, co je właśnie w łapie obracasz. Nie miej nas za frajerów, przyjacielu. Huncleder zaśmiał się nieszczerze, kości, którymi się bawił, charakterystycznie żółte, wrzucił do kubka, potrząsnął. Dłonie miał małe, krępe, palce krótkie i gruzłowate. Dłonie te były absolutnym przeciwieństwem tego, co kojarzyło się z dłońmi szulera i kostery. Ale w działaniu, co tu gadać, sprawdzały się – były zwinne jak wiewiórki. Wyrzucone zręcznym ruchem z kubka żółte kości potoczyły się krótko, obie padły szóstkami do góry. Nadal krzywiąc twarz w udającym uśmiech grymasie Huncleder zebrał kości, robiąc to jednym błyskawicznym ruchem, jakby łapiąc muchy z blatu. Potrząsnął kubkiem w gwałtownym acozzamento, rzucił znowu. Wypadły dwie szóstki. Jerzabek zarechotał. Setnik od Rohacza zaklął. Szybkie zebranie kości, acozzamento, rzut. I znowu podwójna sexta stantia, dwakroć po sex puncti. Rzut. Dwa razy sześć oczek. Rzut. To samo Rzut. Setnik zaklął znowu. – To był – uśmiechnął się Huncleder ospowatym półgębkiem – tylko żarcik. Taki mały żarcik tylko. – W samej rzeczy – Szarlej zrewanżował się uśmiechem. – Mały, ale gustowny. I ucieszny. Raz w Norymberdze byłem świadkiem, jak za taki sam żarcik przy grze na pieniądze połamano kosterze obie ręce. Na kamiennym progu, za pomocą kowalskiego młota. Uśmialiśmy się, powiadam wam, do rozpuku. Oczy Fridusza Huncledera rozbłysły nieładnie. Ale opanował się, znowu przywołał uśmieszek na dziobatą twarz. – Żart – powtórzył – to żart, żartem ma ostać. Do gry insze kości weźmiemy. Te odkładam… – Ale nie do kieszeni, na stu czartów – warknął Manfred von Salm. – Na stół je kładź. Jako materiał poglądowy. Te inne będziemy od czasu do czasu porównywać. – Wedle woli, wedle woli – szuler uniósł ręce na znak, że zgadza się na wszystko, wszystko akceptuje i że klient jego pan. – Jaka gra wam leży? Pięćdziesiąt sześć? Szóstki i siódemki? – Może – zaproponował Szarlej – Gliickhaus?
– Niechaj będzie Gliickhaus. Rusz się, Jerzabek! Jerzabek przetarł deski stołu rękawem, wykreślił na nich kredą podzielony na jedenaście pól prostokąt.
– Gotowe – zatarł dłonie Huncleder. – Można obstawiać… A ty, bracie Berengarze? Nie zaszczycisz nas? Żal, żal… – Mało szczeryś w żalu, bracie – Berengar Tauler postarał się o to, by "brat" zabrzmiał zupełnie nie po bratersku. – Nie możesz wszak nie pamiętać, żeś w zeszłą sobotę oskubał mnie jak gęś na święty Marcin. Z braku kapitału posiedzę, poczekam na żywe obrazy, zabawię się kubkiem. I może dyskursem, jako że pan Reinmar, też, widzę, do kości się nie kwapi. – Wasza wola – wzruszył ramionami Huncleder. – Dla nas zaś, panowie, plan taki: wpierw kośćmi się zabawim. Potem, gdy się mniej nas zrobi, zagramy pikietę lub inszy ludus cartularum. W trakcie zaś będzie widowisko. Część, znaczy, artystyczna. A ninie nuże, panowie! Gluckhaus! Prosim obstawiać pola. Fortuno, przybywaj! Przez czas jakiś od stołu dobiegały głównie klątwy, brzęk rzucanych na pola monet, grzechot acozzamento i odgłos kości, turlających się po blacie. – Jak znam życie – Berengar Tauler łyknął z kubka Amadej zgra się w trzy pacierze i wróci tu. Jeśli więc masz mi co rzec pod dyskrecją, to zaraz. – A dlaczego przypuszczasz, że mam?
– Intuicja.
– Ha. Dobrze więc. Zamek Troski, na Pogórzu Jiczińskim, w pobliżu Turnova… – Wiem, gdzie jest zamek Troski.
– Bywałeś na nim? Znasz dobrze?