– Nie pytam – wycedził na stronie demeryt – azali nazwiska tych panów są prawdziwe, azali to przydomki. Choć w zasadzie powinienem tego dociekać, albowiem to po przydomkach i ksywach ocenia się bandytów. Ale mniejsza. Ja pytam o rzecz inną: wiem od obecnego tu pana Reinmara Bielawy, że brat Neplach przyobiecał nam pewną i godną zaufania eskortę. Eskortę! A co za hałastra stoi tam, w szeregu? Co za Cherethi i Felethi? Co za Wuj, Chuj, Sztos i Sraczka?
Żuchwa Kaszka Sykory niebezpiecznie skoczyła do przodu.
– Brat Neplach – warknął – kazał dać ludzi. A kto to są, hę? Ptaszkowie może niebiescy? Rybkowie może wodni? Żabkowie bagienni? Nijak nie. To ludzie właśnie. Ci ludzie, których akuratnie mam na zbyciu. Innych nie mam. Nie podobają się, ach? Wolelibyście, ach, cycate kobitki? Świętego Jerzego na koniu? Lohengrina na łabędziu? Przykro mi, nie ma. Wyszli. – Ale…
– Bierzecie ich? Czy nie? Decydujcie.
Nazajutrz, o dziwo, przestało padać. Człapiące w błocie konie poszły nieco energiczniej i szybciej. Amadej Bata zaczął pogwizdywać. Ożywili się nawet Cherethi i Felethi, czyli ochrzczona przez Szarleja tym biblijnym mianem, dowodzona przez Maurycego Rvaczkę dziesiątka. Dotychczas ponurzy, nasępieni i sprawiający wrażenie obrażonych na cały świat oberwańcy jęli gadać, przerzucać się sprośnymi żartami, rechotać. Wreszcie, ku ogólnemu zdumieniu, śpiewać. Na volavsky strdni skfwdnci zplvajl, x za mou milenkou vśivaci chod amp;jt. Dostal bych jd milou i s jejl pefinou, radśi si ustelu pod lipou zelenou… Syn, myślał Reynevan. Mam syna. Nosi imię Wit. Urodził się rok i cztery miesiące temu, w dniu świętego Wita. Dokładnie w przeddzień bitwy pod Usti. Mojej pierwszej wielkiej bitwy. Bitwy, w której mogłem polec, gdyby wypadki potoczyły się inaczej. Gdyby wtedy Sasi rozerwali wagenburg i rozproszyli nas, byłaby rzeź, mogłem zginąć. Mój syn straciłby ojca nazajutrz po swym narodzeniu… A Nikoletta…
Zwiewna Nikoletta, Nikoletta smukła jak Ewa Masaccia, jak Madonna Parlera, chodziła z brzuchem. Z mojej winy. Jak spojrzę jej w oczy? I czy w ogóle uda mi się spojrzeć jej w oczy? Ach, co tam. Musi się udać.
Był czwartek po Urszuli, gdy dotarli pod Krchleby i ruszyli w stronę Rożdalovic, leżących nad rzeką Mrliną, prawym dopływem Łaby. Nadal, stosownie do wcześniejszych rad Flutka i Sykory, omijali uczęszczane gościńce, w tym zwłaszcza duży szlak handlowy, wiodący z Pragi do Lipska przez Jiczyn, Turnov i Żytawę. Od Jiczyna, skąd mieli zamiar podjąć rekonesanse pod Troski, dzieliło ich już tylko około trzech mil. Krajobraz nad górną Mrliną z punktu ostrzegł ich jednak, że wkraczają na tereny niebezpieczne, w rejon konfliktów, na wciąż płonący pas pogranicza oddzielający zwaśnione religie i nacje. "Płonący" było zresztą słowem absolutnie trafnym – stałymi elementami pejzażu nagle stały się bowiem zgliszcza. Ślady po wypalonych chatach, sadybach, wioszczynach i wioskach. Te były bliźniaczo wręcz podobne do resztek wsi, obok których stała szulernia Huncledera, widownia niedawnych brzemiennych w skutki wydarzeń: takie same pokryte sadzą kikuty kominów, takie same kupy zbrylonego popiołu, zjeżone resztkami zwęglonych belkowań. Taki sam wiercący w nosie smród spalenizny. Cherethi i Felethi nie śpiewali już od jakiegoś czasu, teraz skupili się na opatrywaniu kusz. Prowadzący kawalkadę Tauler i Bata kusze mieli w pogotowiu. Reynevan poszedł za ich przykładem. Piątego dnia podróży, w sobotę, trafili na wieś, w której popiół jeszcze dymił, a od pogorzeliska wciąż bił żar. Mało tego, dało się dostrzec kilkanaście trupów w różnych stadiach zwęglenia. Zaś Maurycy Rvaczka wyśledził i wywlókł z pobliskiej ziemianki dwoje żywych – dziada i nieletnią dziewczynkę. Dziewczynka miała jasny warkocz i szarą sukienkę pełną dziur wypalonych przez iskry. Dziad miał w otulonych białą brodą ustach dwa zęby – jeden u góry, drugi u dołu. – Napadły – wyjaśnił bełkotliwie, zapytany, co tu zaszło. – Kto?
– Uny.