Przystępujemy do dzieła. Jest to praca, której nie powstydziłby się żaden szwajcarski zegarmistrz. Chodzi o to, żeby odkuć z ram okiennych ogromne bryły lodu, nie naruszając jednak szyby. Jeżeli stłuczemy szybę, cała praca na nic, szybę — objaśnia pokojówka — będzie można wstawić dopiero latem, to jest za pół roku, kiedy mnie już tu dawno nie będzie. — A do tego czasu? — Do tego czasu będziemy się męczyć — odpowiada, wzrusza ramionami i wzdycha. Trwało to długo, ale wyrąbaliśmy w prostokątnej, lodowej ramie rowki na tyle głębokie, że okno, wsparte do tego celu przeznaczoną, a leżącą pod łóżkiem deską, dało się jako tako przymknąć. Żeby dodać mi otuchy, przyniosła jeszcze garnek z gorącą wodą. Para buchająca z tego garnka miała przez jakiś czas ogrzewać pokój.
Miałem telefon do człowieka, z którym chciałem się spotkać. Zadzwoniłem. Coś zachrypiało na drugim końcu. — Genadij Nikołajewicz? — zapytałem. Zachrypiało, że tak. Ucieszyłem się, on też się ucieszył, wiedział, że przyjadę, czekał. — Wsiadaj w autobus i przyjeżdżaj — powiedział. Pomyślałem, że przecież noc, ale zaraz uświadomiłem sobie, że o tej porze roku tu zawsze panuje noc, i powiedziałem: — Już idę.
Powiedziałem: idę, nie zdając sobie sprawy, że idę w śmierć.
Problem, dramat i makabra Workuty wzięły się z połączenia węgla z bolszewizmem. Workuta leży w republice Korni, za Kołem Polarnym.
W latach dwudziestych odkryto tu wielkie złoża węgla. Szybko zaczęło powstawać zagłębie węglowe. Budowano je głównie rękoma skazańców, ofiar stalinowskiego terroru. Powstawały dziesiątki łagrów. Wkrótce Workuta, obok Magadanu, stała się nazwą-symbolem, nazwą budzącą strach i przerażenie, miejscem upiornej i często bezpowrotnej zsyłki. Składał się na to terror NKWD panujący w łagrach, mordercza praca w kopalniach, głód, jaki dziesiątkował więźniów, i koszmarne, trudne do wytrzymania zimno. Bo chodziło tu o zimno dręczące ludzi bezbronnych, półnagich, chronicznie głodnych, krańcowo wycieńczonych, oddanych na pastwę najbardziej wymyślnego okrucieństwa.
Dzisiaj Workuta jest nadal zagłębiem węglowym. Tworzy je trzynaście kopalń, rozłożonych w dużym pierścieniu wokół miasta. Przy każdej kopalni znajduje się osiedle górnicze, część tych osiedli to dawne łagry, w których nadal mieszkają ludzie. Osiedla i kopalnie połączone są szosą-obwodnicą, po której krążą dwa autobusy — każdy w przeciwną stronę. Ponieważ samochód jest tu ciągle rzadkością, autobus jest jedynym środkiem komunikacji.
Tak więc i ja pojechałem takim autobusem do Genadija Nikołajewicza, wiedząc tylko, że mam rozpytywać się o Komsomolskij Posiołek, dom numer 6. Po godzinie kierowca zatrzymał się w miejscu, które miało być przystankiem Komsomolskij Posiołek, otworzył drzwi kabiny i wskazał mi kierunek, w którym powinienem iść, ale wskazał tak niewyraźnie, że mogło wynikać, iż mam iść w stronę jednej z miliona gwiazd tworzących Drogę Mleczną. Z drugiej strony, jak się zaraz przekonałem, jego gest i tak nie miał żadnego znaczenia, gdyż po wyjściu z autobusu szybko straciłem orientację, gdzie jestem.
Najpierw uświadomiłem sobie, że stoję wśród zupełnych ciemności. Z początku nie widziałem nic, ale kiedy mój wzrok zaczął przyzwyczajać się do mroku, zobaczyłem, że otaczają mnie wielkie góry śniegu. W wierzchołki tych gór uderzały co chwilę potężne fale wiatru, które podrywały ku niebu ogromne tumany śniegu; wyglądało to, jakby raz po raz na szczytach wybuchały gejzery białej lawy. Wszędzie tylko góry śniegu, żadnych świateł, żadnych ludzi. I mróz tak straszny, że nie byłem w stanie głębiej odetchnąć, głębszy oddech powodował rozdzierający ból w płucach.
Instynkt samozachowawczy powinien powiedzieć mi, że jedynym wyjściem z tej sytuacji jest nie ruszać się z przystanku, czekać na następny autobus, który musi kiedyś nadejść (choć było już po północy). Ale instynkt mnie zawiódł i popychany jakąś zgubną ciekawością, a może najzwyczajniej bezmyślnością, ruszyłem w poszukiwaniu Komsomolskiego Posiołka, a w nim domu numer 6. Ta bezmyślność wynikała z tego, że nie zdawałem sobie sprawy, co to znaczy znaleźć się nocą za Kołem Polarnym, na śnieżnej pustyni, w mrozie, który mnie trzymał za twarz i dusił tak, że nie mogłem oddychać.
Szedłem przed siebie nie wiedząc, gdzie jestem i co dalej robić. Wybierałem sobie za cel jakąś górę, ale nim zdołałem się do niej zbliżyć — brnąc w głębokim śniegu, dusząc się i coraz bardziej słabnąc — góra znikała. To trwająca wichura, owa złowroga polarna purga, przenosiła góry śniegu z miejsca na miejsce, zmieniała ich położenie, ich kompozycję, zmieniała cały krajobraz. Nie miałem o co zaczepić wzroku; nie miałem żadnego punktu orientacyjnego.