Mała restauracyjka w centrum Baku. Turecka? Irańska? Arabska? Azerbejdżańska? W tych stronach świata wszystkie te lokaliki są do siebie podobne. Mały, osobny pokoik. Szaszłyk, ryż, pomidory i lemoniada. Obiad z przywódcą Frontu Narodowego Azerbejdżanu, pisarzem Jusifem Samedoglu. Próbuje żeglować między dyktaturą lokalnych kacyków a islamskimi fundamentalistami. Ale trudne to czasy dla liberałów, dla ludzi środka, dla tych, którzy by chcieli wszystkich objąć i uściskać. Wiem, co może powiedzieć mi o sytuacji, więc nie pytam go o nią, pytam, czy coś pisze. Zrezygnowany macha ręką. Kolejny z tych, którzy rzucili literaturę na pożarcie polityce. Zresztą — jak pisać? Pisał cyrylicą, teraz cyrylicę zniosą. Będą używać albo alfabetu łacińskiego, jak w Turcji, albo cofną się do arabskiego, nie wiadomo. A co z książkami, które napisał cyrylicą? Przekładać na inny alfabet? Kto to będzie robić? Czy to warto? Pisarz w sile wieku zostaje z pustymi rękoma, z dorobkiem, który będzie nieczytelny.
Po raz pierwszy w życiu leciałem samolotem, w którym panował tłok jak w miejskim autobusie w godzinie szczytu. Na lotnisku w Baku rozwścieczony i zdecydowany na wszystko tłum wdarł się do kabiny i ani myślał ustąpić. Kapitan krzyczał, groził i klął — nie pomogło. Ludzie stali w przejściach ściśnięci, głusi na to, co się do nich mówiło. W końcu kapitan machnął ręką, zamknął drzwi do swojej kabiny, uruchomił silniki i wystartował.
WORKUTA, ZAMARZNĄĆ W OGNIU
Miała być Workuta i noc, a tymczasem lądujemy w dzień, w słońcu. Musi więc być to jakieś inne lotnisko.
Jakie?
Ruszam się niespokojnie w moim fotelu, ale zaraz widzę, że niespokojny jestem tylko ja, nikomu więcej nawet nie drgnie powieka. Przeleciałem w tym kraju samolotami może sto tysięcy kilometrów. Dwie obserwacje z tych podróży: samoloty są zawsze pełne — na każdym lotnisku na każdy rejs oczekuje, czasem tygodniami, mnóstwo ludzi, nie ma więc mowy, żeby gdzieś został pusty fotel. Po drugie — w czasie całego lotu panuje w kabinie zupełna cisza. Pasażerowie siedzą nieruchomo, milczą. Jeżeli słychać gdzieś gwar, wybuchy śmiechu i brzęk szkła — to znaczy, że leci grupa Polaków: nie wiedzieć dlaczego podróż wprawia ich w stan bezgranicznej euforii, amoku.
Tak, to nie Workuta, to Syktywkar.
Gdzie jest ten Syktywkar, nie wiedziałem, a mapy zapomniałem ze sobą wziąć. Po śniegu dobrnęliśmy do budynku lotniska. Wewnątrz było gorąco, duszno i tłoczno. Ani mowy, żeby znaleźć kawałek wolnej ławki. Wszystkie ławki pełne śpiących ludzi, śpiących tak głęboko i spokojnie, a nawet, chciałbym powiedzieć, tak ostatecznie, jakby dawno już pożegnali się z wszelką nadzieją, że kiedyś stąd odlecą.
Postanowiłem pilnować się pasażerów mojego samolotu, aby nie odlecieli i nie zostawili mnie samego. Stanęliśmy pośrodku wielkiej sali, bo nawet miejsca pod ścianami były zajęte.
Stanęliśmy i tyle.
Stanęliśmy i stoimy.
Miałem na sobie kożuch (leciałem przecież za Koło Podbiegunowe), więc w tym ścisku i ukropie ogrzanej, a nie wietrzonej sali zacząłem ociekać potem. Zdjąć kożuch? Ale co z nim zrobić? W ręku trzymam torby, a wieszaków żadnych nie ma. Stoimy już ponad godzinę i ta czynność stania staje się coraz trudniejsza do zniesienia.
Jednakże nie duszność i pot były najgorsze. Najgorsze było to, że nie wiedziałem — co dalej. Jak długo mam tak stać w Syktywkarze? Następną godzinę? Dobę? Resztę życia? I właściwie — dlaczego ja tu stoję? Dlaczego nie polecieliśmy do Workuty? Czy kiedyś tam polecimy? Kiedy? Czy jest szansa, żeby zdjąć kożuch, usiąść i napić się herbaty? Czy to będzie możliwe?
Rozejrzałem się po swoich sąsiadach.
Stali patrząc nieruchomo przed siebie. Właśnie tak: stali patrząc nieruchomo przed siebie. Nie widać było po nich żadnego zniecierpliwienia. Żadnego niepokoju, zdenerwowania, złości. Przede wszystkim — o nic nie pytali, o nic, nikogo. A może nie pytali, bo wiedzieli?
Zagadnąłem jednego z nich, czy wie, kiedy polecimy? Jeżeli nagle zadać tu komuś pytanie, trzeba cierpliwie poczekać. Widać bowiem po twarzy zapytanego, że dopiero pod wpływem bodźca (pytania) człowiek ten jak gdyby budzi się, ożywia i zaczyna odbywać mozolną podróż z jakiejś innej planety na Ziemię.
A to wymaga czasu. Następnie na jego twarzy pojawia się lekkie i nawet rozbawione zdziwienie — po co się dureń pyta?
Nie ulega wątpliwości, że zapytany, nazywając pytającego durniem, ma świętą rację. Całe bowiem doświadczenie uczy go, że z zadawania pytań nie płynie żaden pożytek, że człowiek i tak dowie się tylko tyle, ile — i bez zadawania pytań — powiedzą mu (albo raczej: nie powiedzą) i że przeciwnie — zadawanie pytań jest bardzo niebezpieczne, bo zadając je człowiek może ściągnąć sobie na głowę wielkie nieszczęście.