Przystanąłem u wąskiego krańca jakiegoś kamiennego stołu czy ławy, pokrytej plastykową płytą, na której chemiczka urządziła sobie rodzaj pracowni. Panował tu idealny ład. W wysmukłych, kolorowych pojemnikach widniały odczynniki, niektóre w specjalnych naczyniach, utrzymujących temperaturę lub ciśnienie. Pośrodku płonęły trzy palniki, a nieco dalej pochylały się nad stołem podobne do dawnych mikrofonów ujścia kabli kriogenicznych, przewodów doprowadzających kwasy i najróżniejsze gazy. Ich butle lub mufy złączek pęczniały za niewielką pancerną płytką, umocowaną pod przeciwległą ścianą.
Lana podniosła głowę. W świetle silnego, bezcieniowego reflektora zalśniły jej upięte jakąś przezroczystą siateczką rudawe włosy. Przyjrzała mi się spokojnie i bez pośpiechu zajęła się na powrót preparatem, który leżał przed nią pośrodku oświetlonego kręgu.
Rozejrzałem się. Niewielkie pomieszczenie, część hali przypominającej labirynt, której poszczególne segmenty łączyły wąskie, załamujące się pod prostymi kątami korytarzyki, nie kryło żadnych niespodzianek. Nie było drzwi prowadzących do nie zbadanych jeszcze partii ruin, schodów, otworów w suficie ani podłodze. Taka sama, nieco może tylko większa komórka jak osiem innych, które minąłem, idąc za Barcewem, oprowadzającym mnie po opuszczonym kilka dni temu rejonie prac, dokąd wrócili, kiedy zamknąłem im dostęp do starej świątyni, wykutej w skale. Niegdyś były to zapewne jakieś zakłady, o czym świadczyły pozostałości przewodów, ale równie dobrze, jak mi powiedziano, mogło chodzić o swego rodzaju uczelnię lub szpital. Na rzecz tego ostatniego przemawiało coś, co miałem dopiero zobaczyć w dalszej części hali, zajmującej ogółem powierzchnię dwunastu hektarów, której wnętrze było jednakże całe i bez reszty podzielone na maleńkie salki.
— Cześć, Lana — powiedziałem, ruszając w stroną czekającego przy wyjściu Barcewa — życzę powodzenia…
Spojrzała na mnie zdziwiona. Na moment jej palce zastygły w bezruchu nad preparatem. Był to, o ile mogłem się domyśleć, kawałek jakiejś kości. Zaraz potem przez twarz kobiety przebiegł nikły uśmieszek. Skinęła mi głową.
Następna komora była zupełnie pusta. Skręciliśmy w lewo, potem znów na prawo i jeszcze raz w lewo, ciągle posuwając się wąskim, niskim korytarzem, jakby jakimś osobliwym kanałem. Od czasu do czasu fragmenty jego ścian uciekały nagle w głąb, tworząc owe pomieszczenia, w których nasi naukowcy pozakładali swoje pracownie. Następnie ściany wracały i szło się dalej, tym samym korytarzem o przekroju kwadratu.
W którejś z kolejnych nisz Barcew stanął. Podszedłem do niego i zatrzymałem się również. W pierwszej chwili odruchowo spojrzałem w górę, szukając źródła osobliwego światła, wypełniającego pomieszczenie jakby unoszącymi się w powietrzu okruchami czerwonego szkła. Sufit był tutaj rzeczywiście ze szkła. Tyle że przepuszczając promienie słońca, zatrzymywał równocześnie wzrok. Nie widziałem nieba, w szybach nie udało mi się znaleźć bodaj śladu błękitu. Były rudofioletowe, niezbyt ciemne jednak.
— Co to jest? — spytałem archeologa. Ten uśmiechnął się tylko.
— Wejdź dalej — zaproponował obiecującym tonem.
Posłuchałem. Pośrodku salki, mniej więcej metr nad podłogą, wznosiła się szeroka ni to ława, ni to stół. Powierzchnia bryły powleczona była jakąś masą, której pierwotnego wyglądu nie dało się rzecz jasna odgadnąć. W każdym razie nie był to kamień.
— Usiądź — powiedział Barcew. Przesunąłem dłonią po płycie i zdumiałem się. W dotknięciu była gładka, a równocześnie miała temperaturę mojego ciała. Musiała być sporządzona z materiału bardzo źle przewodzącego ciepło.
Usiadłem. Poczekałem kilkanaście sekund, po czym poszukałem spojrzeniem oczu Barcewa. Wpatrywał się we mnie z nieodgadnionym uśmieszkiem, jakby na coś czekając.
— No i co? — spytał.
— No i co? — odpowiedziałem tym samym. Równocześnie jednak poczułem, że odpocząłem. Jakbym dotąd nie zdawał sobie sprawy z tego, że byłem zmęczony i odkrył to dopiero teraz, kiedy to zmęczenie ustąpiło. Tak bywa czasem, gdy człowiekowi coś dolegało, kiedy nękał nas na przykład lekki ból głowy lub źle zrobiony but. Poczułem, że wstępuje we mnie jakiś dziwny, pogodny nastrój. Doznałem wrażenia jakby lekkości…
— Rozumiem — mruknąłem z uznaniem. — To właśnie ten szpital — mój wzrok odruchowo powędrował ku szklanej tafli w górze. — Jakiś filtr?
— Czujesz coś? — spytał niepotrzebnie Barcew. W jego głosie odezwała się nutka dumy. Był zadowolony z cywilizacji, której tajemnice mozolnie odkrywał, składając mozaikę z okruchów, rozsianych po pustyni. Był tak dumny jak ziemski archeolog, znajdujący coś, co wystawiało szczególnie dobre świadectwo naszym protoplastom.
— Sfotografowałeś to? — spytałem zamiast odpowiedzi. Skinął głową.
— Szkło kwarcowe. U nas miałoby barwę niebieską. Są tam domieszki minerałów, których nie udało nam się dotąd zidentyfikować. Także jakieś wysokomolekularne pochodne krzemu. Ale wystarczy posiedzieć tutaj kilkanaście minut, żeby wyjść jak nowo narodzony…
— A działania uboczne? — spytałem. Skrzywił się.