- Ty mistrzem! - powiedział. - Można pęknąć ze śmiechu! Ledwie się umiesz utrzymać na trzykołowym rowerku!
To się nie podobało panu Bledurt.
- Zaraz zobaczysz - powiedział i przeskoczył przez siatkę. - Daj ten rower!
Położył rękę na kierownicy, ale tata nie chciał mu oddać roweru.
- Nikt cię tu nie zapraszał, Bledurt, wracaj do swojej nory.
- Boisz się, że ci narobię wstydu przy twoim nieszczęsnym dziecięciu? - zapytał pan Bledurt.
- Uspokój się, żal mi cię, doprawdy - powiedział tata, wyrwał kierownicę z rąk pana Bledurt i zaczął znowu jeździć naokoło ogrodu.
- Przekomiczne - powiedział pan Bledurt.
- Te słowa pełne zazdrości nie dosięgają mnie - odpowiedział tata.
Ja biegałem za tatą i pytałem, czy mógłbym choć raz przejechać się na moim rowerze, ale tata nie słuchał tego, co mówię, bo pan Bledurt zaczął śmiać się z taty i tata wjechał na begonie.
- Czego tak się głupio śmiejesz? - zapytał tata.
- Czy mogę się teraz przejechać? - zapytałem.
- Śmieję się, bo mnie to bawi - powiedział pan Bledurt.
- To jest przecież mój rower - wtrąciłem.
- Jesteś kompletny idiota, mój biedny Bledurt - powiedział tata.
- Ach tak? - zapytał pan Bledurt.
- Tak! - odpowiedział tata.
Zaczęli się popychać i rower wpadł na begonie.
- Mój rower! - krzyknąłem.
Kiedy przestali się wreszcie popychać, pan Bledurt powiedział:
- Mam myśl, objedziemy na czas te domy naokoło i zobaczymy, który z nas jest lepszy!
- Nie ma mowy - odpowiedział tata - zabraniam ci wsiadać na rower Mikołaja! Zresztą ty z twoją tuszą na pewno byś go złamał.
- Widzę, że tchórzysz - powiedział pan Bledurt.
- Tchórzę? Ja? - krzyknął tata. - No, zaraz zobaczysz!
Tata wziął rower i wyszedł na ulicę. Pan Bledurt i ja poszliśmy za nim. Zaczynałem mieć już tego wszystkiego dosyć, jeszcze ani razu nie usiadłem na siodełku!
- Każdy - powiedział tata - okrąży raz domy, zmierzy się czas stoperem i ten, kto wygra, zostanie mistrzem. Dla mnie to zresztą tylko formalność, wiem z góry, kto zwycięży!
- Jestem szczęśliwy, że uznajesz swoją niższość - powiedział pan Bledurt.
- A ja co będę robił? - zapytałem.
Tata spojrzał na mnie zdumiony, jakby zupełnie zapomniał, że istnieję.
- Ty? - zapytał tata. - Ty? No więc ty będziesz sprawdzał czas. Pan Bledurt da ci swój zegarek.
Ale pan Bledurt nie chciał mi dać zegarka. Powiedział, że dzieci wszystko tłuką, wtedy tata powiedział mu, że jest skąpiradło, i dał mi swój zegarek, bardzo fajny, z dużą wskazówką, która biegnie bardzo szybko, ale ja i tak wolałbym swój rower.
Tata i pan Bledurt pociągnęli losy i pan Bledurt pojechał pierwszy. Ponieważ naprawdę jest dość gruby, prawie nie widać było pod nim roweru i ludzie na ulicy odwracali się za nim i pękali ze śmiechu. Jechał dość wolno, a potem skręcił i zniknął za rogiem. Kiedy ukazał się z drugiej strony, był bardzo czerwony, sapał i jechał zygzakiem.
- No, ile? - zapytał, kiedy dojechał do mnie.
- Dziewięć minut, a duża wskazówka stoi między piątką a szóstką.
Tata zaczął się śmiać.
- No, stary - powiedział - z takimi jak ty wyścig dookoła Francji trwałby sześć miesięcy.
- Zamiast robić głupie dowcipy - odpowiedział zdyszany pan Bledurt - spróbuj pojechać lepiej!
Tata wsiadł na rower i pojechał.
Pan Bledurt dyszał, a ja patrzyłem na zegarek i czekaliśmy; ja oczywiście chciałem, żeby tata wygrał, ale minęło dziewięć minut, a zaraz potem dziesięć.
- Wygrałem! Ja jestem mistrzem! - zawołał pan Bledurt.
Minęło piętnaście minut, a taty wciąż nie było widać.
- Ciekawe - powiedział pan Bledurt. - Trzeba by zobaczyć, co się stało.
No i wreszcie ukazał się tata. Szedł na piechotę. Spodnie miał podarte, przy nosie trzymał chustkę, a rower niósł w ręku. Kierownica roweru była wykręcona, koło złamane, lampka stłuczona.
- Wpadłem na kubły ze śmieciami - powiedział tata.
Na drugi dzień opowiadałem o tym Kleofasowi. Powiedział, że z jego pierwszym rowerem było prawie tak samo.
- Co chcesz - powiedział - wszyscy ojcowie są podobni - okropnie błaznują, a jeśli się na nich nie uważa, łamią rowery i robią sobie krzywdę.
ZACHOROWAŁEM
Wczoraj czułem się doskonale, najlepszy dowód, że zjadłem całą furę karmelków, cukierków, ciastek, frytek i lodów; a w nocy, zupełnie nie wiem dlaczego, ni stąd, ni zowąd, bardzo się rozchorowałem.
Rano przyszedł doktor. Kiedy wszedł do pokoju, zacząłem płakać, bardziej z przyzwyczajenia niż dla czego innego, bo ja tego doktora znam i on jest okropnie miły. Poza tym bardzo lubię, jak mnie opukuje, bo jest zupełnie łysy i widzę jego czaszkę, która błyszczy tuż pod moim nosem, i to jest bardzo zabawne. Doktor nie siedział długo, poklepał mnie po policzku i powiedział mamie:
- Niech go pani trzyma na diecie, a przede wszystkim niech nie wstaje, niech leży spokojnie.
I poszedł.
- Słyszałeś, co powiedział doktor? - zapytała mama. - Mam nadzieję, że będziesz bardzo grzeczny i posłuszny.