Uderzyło na nich sześciu, szaleńców lub desperatów, i nie było wątpliwości, kto jest
celem. Minęli wartowników, nawet nie próbując ich zdjąć, nie zwracali uwagi na
podnoszących się z ziemi strażników, tylko ciągnąc za sobą szare smugi, od razu pędzili w
stronę Laiwy. A Kenneth, zrywając się na nogi z mieczem już na wpół wyciągniętym z
pochwy, czuł druzgocącą pewność, że w chwili, gdy do niej dotrą, znikną i ona, i porywacze.
Dla kompanii byłby to koniec nadziei na ocalenie.
Rzucił się naprzód z dzikim rykiem, budząc resztę ludzi i próbując przyciągnąć uwagę
szarych zabójców, ale ci zignorowali go całkowicie. Dziewczyny jednak spały nieco na
uboczu, jak zwykle położyły Laiwę między sobą, i w chwili, gdy ryknął, zerwały się na równe
nogi z bronią w ręku. Były cholernie dobre, ale w żaden sposób nie mogły sprostać sześciu
napastnikom naraz.
Kailean śmignęła szablą, najpierw normalnie, a po trzecim złożeniu przechodząc w tę
swoją niesamowitą szybkość, ale zatrzymała tylko jednego atakującego. Daghenę otoczył rój
wirujących w powietrzu kamyków i muszelek. Pierwszy szary, który w nie wpadł, zakręcił się
wokół własnej osi i przewrócił, drugi rzucił się na dziewczynę, zmuszając ją do uskakiwania i
cofania się. Jej krótka włócznia wirowała, przechwytując dziesiątki ciosów.
Trzech ostatnich było już przy Laiwie. Siedziała na ziemi, jasne włosy zasłaniały jej
twarz, a gdy złapali ją za ramiona, krzyknęła raz, krótko, i osunęła się, jakby zemdlona.
Zaczęli znikać. Ona i otaczająca ją trójka zabójców. Nie robili się coraz bardziej
przejrzyści, lecz jakby zapadali w głąb, oddalali od pozostałych.
A potem ten posągowy układ, dziewczyna i trzech stojących nad nią mężczyzn, wybuchł
od środka. Szarowłosa głowa pofrunęła w powietrze, ciągnąc za sobą krople krwi, które w
ruchu zmieniały się w czarny pył. Jeden z porywaczy odleciał kilka kroków od szlachcianki,
jakby pociągnięto go w tył liną przywiązaną do galopującego konia, drugi cofał się przed
niską postacią, która pchała go przed sobą dłonią opartą na piersi.
Gubili karminowe krople, które zmieniały się w czerń i rozpadały, gdy uderzały o ziemię.
Porucznik biegł, patrząc na tę dwójkę, mężczyznę w szarościach i półnagiego,
ciemnowłosego dzieciaka o jasnej skórze, który opierał... który nie miał dłoni... którego lewa
dłoń znikała... pogrążała się po nadgarstek... Pani Miłosierna... on... wbił mu dłoń w pierś.
A potem szarpnął gwałtownie, jakby był niedźwiedziem próbującym wyrzucić rybę ze
strumienia, i wyrwał mężczyźnie serce. Wyrwał mu serce! Kenneth poczuł, jak nierealność tej
sceny wali go obuchem w głowę. Dzieciak wyglądał niczym zagłodzone chłopskie dziecko, a
wyrywał ludziom serca. I patroszył ich jak rzeźnik tusze. Trzeci z szarych nawet nie próbował
stawić mu czoła, tylko rzucił się ku Laiwie, lecz mały zabójca przemknął obok niego, a
mężczyzna zacharczał i upadł, zaplątując się we własne jelita.
Kenneth zatrzymał się, świadomy, że już po wszystkim. Kailean właśnie kopniakiem
zrzucała swojego przeciwnika z szabli, napastnik Dagheny zamarł, otoczony przez kilku
żołnierzy, chłopak zatrzymał się przed Laiwą.
Na chwilę, krótszą niż mgnienie oka, wszyscy zastygli. Ona i on, szlachcianka... nie
osoba udająca szlachciankę i dzieciak z zakrwawionym ostrzem w jednej ręce i pazurami na
drugiej dłoni. Porucznik nie widział twarzy dziewczyny, ale twarz chłopaka była aż nazbyt
wyraźna. Jakby milion emocji naraz próbowało wyrwać się z jego oblicza. W całkowitej ciszy
wyciągnął rękę, tę, której pazury lepiły się od czarnej krwi, i lekko, niemal pieszczotliwie,
dotknął jej policzka. Laiwa wzdrygnęła się, jakby ktoś splunął jej w oczy, i wyszeptała słowo,
którego Kenneth nie usłyszał.
Chłopak znikł.
Porucznik odwrócił się ku ostatniemu żywemu zabójcy.
– Brać go!
Za późno. Mężczyzna wykonał dziwny gest, jakby wkładał sobie rękę w gardło i coś
odrzucał. A potem upadł, wstrząsany drgawkami.
Pierwsza była przy nim Daghena.
– Trzymajcie go! – wrzasnęła, siadając na nim okrakiem.
Kilku żołnierzy skoczyło do pomocy. Złapali szarego za ręce i nogi, przytrzymali, a
czarnowłosa dziewczyna zrywała z szyi swoje paciorki, układała mu je na piersi i szeptała
coś, coraz szybciej, coraz bardziej gorączkowo, jej dłonie płynęły w skomplikowanym tańcu.
Nic z tego, mężczyzna szarpał się coraz mocniej, jego kończyny zdawały się mieć własną
wolę, głowa odchylała się w tył, potylica uderzała o ziemię. Czterech silnych strażników
ledwo zdołało go utrzymać.
– Fenlo! Zrób coś!
Kenneth nie zauważył, który krzyknął, ale to musiał być ktoś z Piątej. Nur, stojący do tej
pory nieco z boku, zacisnął pięści, sapnął.
– On umiera! Nie pozwól mu!
Nie pozwól? Kim niby był ten dziesiętnik?
Wszyscy patrzyli na podoficera, który wyraźnie zbierał się w sobie. Wreszcie wzruszył