Читаем Niebo ze stali полностью

– Eeee... tego nie da się opowiedzieć, bo sam nie wiedziałem, o co chodzi, póki tu nie

trafiłem. Jakbym całe życie mieszkał nad rzeką i słyszał jej śpiew, a potem nagle przeniósł się

na pustynię, w ciszę. Nic tu nie ma, jakby całe miejsce zostało wytarte do czysta. Jakby było

martwe.

– Dobrze. Tyle to już sam wiem. Ktoś tu jednak mieszkał, walczył i zabijał. I to

niedawno. Has mówił tak o tym Bękarcie, który spadł na Hewen. Że walczył i zabijał w tym

miejscu. Więc zapewniam cię, że okolica nie jest tak martwa, jakbyśmy chcieli.

Nur rzucił okiem za jego plecy i uśmiechnął się dziwacznie.

– Wierzę panu, panie poruczniku – powiedział powoli, sięgając ręką po sztylet. – Jak

nigdy dotąd, wierzę.

Kenneth odwrócił się i spojrzał prosto w parę jasnoniebieskich oczu. Chłopak stał ledwo

dwa kroki za nim, a pytanie, jak na bogów go podszedł, było na wagę życia, bo prawa dłoń

dzieciaka ściskała mordercze szare ostrze z taką nieświadomą swobodą, z jaką lew nosi

pazury. Potem chłopiec ruszył między nich, jakby czegoś szukał, a porucznik zdołał tylko

wysyczeć.

– Niech nikt się nie rusza.

Nie drgnęli nawet, a on chodził między żołnierzami, ignorując trupy, jakby były

kawałkami kamienia, aż wreszcie zatrzymał się przy dziewczynach. Daghenie poświęcił

chwilę, a trzeba przyznać, że czarnowłosa nerwy miała chyba ze stali, bo gdy przybliżył się i

zaczął obwąchiwać ją na wysokości piersi, nawet nie mrugnęła.

Za to przy Kailean... Podszedł, powąchał, cofnął się i zmarszczył zabawnie nos. Powąchał

jeszcze raz.

A potem przełożył broń do szponiastej ręki i wykonał jakieś dwa gesty.

Dziewczyna pobladła, a on odwrócił się i pobiegł przed siebie lekkim truchtem.

Rozdział 10

Eso’bar zaklął i splunął. Rana bolała jak cholera. Koczownicy dwa razy w ciągu nocy

wdarli się na ich wóz. Pierwszy raz ledwo dwóch głupców, którzy zaraz dali gardła, drugi aż

pięciu. I bili się dobrze, sucze syny, zażarcie i dziko. Ten drugi raz kosztował załogę ich wozu

jednego zabitego i dwóch rannych, do których zaliczał się on sam. Ostrze se-kohlandzkiego

sztyletu przebiło jego kolczugę i gdyby nie zrobił uniku, jego wątroba popieściłaby się ze

stalą. A tak zarobił tylko szeroką i piekielnie bolącą ranę, ciągnącą się wzdłuż prawego boku

niemal pod pachę. Zasrany mańkut!

Ich Liść tworzyły cztery sawo’leyd – Małe Węże, osiemdziesiąt ciężkich wozów

bojowych ustawionych w podwójny krąg. Pięćdziesiąt na zewnątrz, trzydzieści w środku.

Tylko dlatego przetrwali całonocne ataki, gdy koczownikom udało się wreszcie, po kilku

próbach, rozpalić ogień na tyle duży, że poddały mu się nawet burty wozów bojowych, i gdy

z dzikim rykiem wdarli się przez wyłomy po dwóch spalonych pojazdach, przywitała ich

skoncentrowana salwa z drugiej linii i wściekły kontratak, po którym obrońcy ścigali ich

całkiem długo na zewnątrz umocnień.

Potem podstawili na miejsce spalonych wozów nowe pojazdy i czekali na ruch wroga. Z

tego, co się zorientował, tylko Liście, których dowódcy zastosowali taktykę podwójnego

kręgu, jeszcze się utrzymywały, reszta padła i teraz, po trwających większość nocy

szturmach, zostało ich chyba zaledwie trzy albo cztery. Tam, gdzie zbudowano je z wozów

mieszkalnych, nie przetrwały pierwszych ataków, ale jakie to właściwie miało znaczenie?

Wszyscy, którzy zgłosili się do zewnętrznych obozów, wiedzieli, że w tej walce nie będzie

zwycięstwa.

Tylko że te czające się w mroku śmierdziele zmieniły taktykę. Nie żeby zrezygnowali z

prób podpalenia wozów, lecz teraz najwyraźniej chcieli, by ogień zajął wszystkie z

zewnętrznej linii. I wydawali się mieć niekończące się zapasy drewna i oleju. W pewnej

chwili burta ich wozu zaczęła przepuszczać dym do środka i zrobiła się gorąca jak piec.

Eso’bar przestał już liczyć, ile razy fala koczowników rzucała się do ataku, zostawiając przy

wozie sterty chrustu. Nawet sztuka ochrony drewna przed ogniem, którą Verdanno rozwijali

wiekami, miała swoje ograniczenia. Jeszcze kilka takich szturmów, a będą musieli przenieść

się na drugą linię – a potem? Do piekła, oczywiście.

Atakujący nie zrezygnowali także z prób pokonania obrońców w bezpośredniej walce.

Dwa ataki, kiedy zamiast wiązek drewna o burty zastukały drabiny i liny zakończone hakami,

prawie ich zaskoczyły. Wiklinowe płotki ochronne pierwsze poddały się ogniowi, więc wóz

zatrząsł się, szarpnięty, górne deski zatrzeszczały, ledwo zdążyli odciąć liny. A zaraz potem

do środka zaczęli wskakiwać koczownicy.

Eso’bar zaklął jeszcze raz. Mer’danar nie certolił się ani przez chwilę, kazał mu zdjąć

kolczugę, pikowaną przeszywanicę, przemył ranę octem i właśnie bezceremonialnie zakładał

kilka grubych szwów. Gdyby drań chciał się utrzymywać z opatrywania ran, umarłby z głodu.

Mer’danar, jego młodszy brat, Czwarty, niewiele starszy od bliźniaków, zabił dziś trzech

Перейти на страницу:

Похожие книги