zasypując zewnętrze linie obrony deszczem płonących strzał. Łucznicy cwałowali w stronę
wozów, wypuszczali pociski i zawracali po okręgu, którego zewnętrzną część tworzyli
wojownicy trzymający pochodnie. Konni podjeżdżali do nich, zapalali groty i pędzili
naprzód. W nocy wyglądało to szczególnie efektownie, dwa wielkie, obracające się w
przeciwnych kierunkach i plujące ogniem kręgi konnych i sunąca między nimi, oskorupiona
tarczami masa piechoty.
Która najwyraźniej nie będzie miała wiele do zrobienia.
Po kilkugodzinnych atakach falami gorąca zewnętrzne ściany wozów były tak nagrzane,
że zapalały się od pojedynczej strzały. Obrońcy nawet nie próbowali ich gasić. Starzec
uśmiechnął się, tym razem szeroko, jego domysły na temat wozackich problemów z wodą
potwierdziły się całkowicie. Półokrąg wozów, który zaatakowali Sahrendey, zajął się jak
sterta słomy, płomienie sięgały na wysokość trzydziestu stóp, złoty blask oświetlał wszystko
w promieniu setek jardów. Yawenyr zmrużył oczy, nad linią piechoty w blasku migoczącego
ognia widać było chorągiew z wilczym pyskiem przeciętym kilkoma białymi smugami. Wilki.
Tak jak się spodziewał, Amanewe wysłał do szturmu swoje najlepsze, najciężej uzbrojone
oddziały. Nie więcej niż tysiąc ludzi, ale do zdobycia jednej czy dwóch linii obrony nie trzeba
ich więcej.
Spojrzał dalej na prawo: spomiędzy namiotów za plecami atakujących zaczęły właśnie
wyjeżdżać kolejne szeregi jazdy. Było ich dużo, nawet nie licząc tych, którzy teraz atakowali
Verdanno; co najmniej piętnaście tysięcy. Gdy ostatnimi laty z wolna pogrążał się w starczym
otępieniu, Sahrendey urośli w siłę. Dobrze byłoby, gdyby po tej wojnie musieli długo lizać
rany, bo za siłą idzie arogancja, a ta jest strzemieniem u siodła, na którym jeździ bunt.
Ojciec Wojny uśmiechnął się całkiem otwarcie. Po tym, co zrobili, nie musiał się martwić
o ich straty.
Atakowane przez pół nocy magicznym żarem drewno paliło się szybko, zresztą były to
wozy mieszkalne i transportowe, mniejsze i o słabszych burtach. Po kwadransie, w czasie
którego jego niewolnica nie przestawała się wiercić i posapywać, ogień zaczął przygasać i
piechota natychmiast poderwała się do szturmu. Niewiele już było widać, dopalające się
resztki zostały raz-dwa zadeptane przez ciężkie stopy i oddział bez problemu wdarł się za
pierwszą linię obrony.
Właśnie: bez problemu, i to był problem. Ojciec Wojny westchnął i potarł zmęczone
czoło. Już po pierwszych salwach, gdy obrońcy nie odpowiedzieli własnymi pociskami, stało
się jasne, że tę linię wozów porzucono. Dowodzący atakiem koczowników powinien zatem
przerwać podpalanie i rzucić piechotę od razu do szturmu, dobrze byłoby zdobyć te wozy w
jak najlepszym stanie, sam Galleg wie, co można zrobić z dużą liczbą sprawnych wozów. No
cóż, to tylko potyczka, po to w końcu są takie potyczki, żeby młodzi wodzowie uczyli się na
własnych błędach.
Piechota, na podobieństwo ognia, przelała się przez pogorzelisko i jak łatwo mógł sobie
to wyobrazić, stanęła przed dwoma kolejnymi liniami obrony. Nagle jęknęło, aż się
instynktownie wzdrygnął – jakby wystrzeliła gigantyczna kusza. Sahrendey dostali salwę z
dwóch stron, zakłębili się, ryknęli. Było ciemno, lecz on widział zbyt wiele bitew i wiedział
dokładnie, co tam się teraz dzieje. Zabici i ranni padają na ziemię, brocząc krwią, w
zewnętrznej ścianie tarcz robią się dziury, a strzały i bełty nurkują w nie, szukając kolejnych
ciał, oddział chwieje się i cofa. A potem ryk, usłyszał go aż tu, w ciemnościach nocy każdy
dźwięk niesie się daleko, a bitwa toczy się teraz tylko w tym jednym miejscu, ryk dziki,
podszyty gniewem. I nagle szeregi atakujących rzucają się na linię wozów. O burty uderzają
drabiny, to wciąż są wozy mieszkalne, niższe i lżejsze niż bojowe, ciężkie topory rąbią
drewno, po drabinach wspinają się pierwsi ochotnicy, zmiatają obrońców z dachów, wściekle
rąbią stropy, by dostać się do środka, czyżby zapomnieli, jaki jest plan?
W chwilę potem ryk rozległ się z drugiej strony i ruszył kontratak. Verdanno walczyli
dziko, porzuciwszy szable, włócznie i topory, w takich warunkach, na śliskim od krwi dachu,
walczy się na noże, pięści i zęby, ciała kłębią się i spadają na dół, a strona, na którą się
spadnie, decyduje o życiu lub śmierci. Po chwili dowódca Sahrendey zrozumiał, że to jeszcze
nie ten moment, że Wozaków jest jeszcze zbyt wielu, więc podał sygnał i atakujący
odskoczyli, ścigani pociskami.
Yawenyr widział te wszystkie obrazy pod przymkniętymi powiekami. Znów malowały
mu się sceny z czasów pierwszej wojny, gdy musiał zdobywać plemienne obozy jeden po
drugim. W gruncie rzeczy nic się nie zmieniło, minęło trzydzieści lat, a ludzie nadal walczyli
i ginęli na tej parszywej wyżynie.