Po chwili odgłosy walki ucichły, poharatany oddział piechoty wycofał się biegiem,
osłaniany przez konnych łuczników. Ojciec Wojny był pewien, że Amanewe przyśle mu za
chwilę raport o tym, jakie mają straty, jak przebiegał atak, co nowego wymyślili Verdanno.
Ale i bez tego wiedział, że następnym razem trzeba będzie atakować w dziesięciu miejscach
naraz, by spalić wszystkie zewnętrzne kręgi, a potem następne i następne, aż te wozackie
ścierwa w końcu nie będą miały gdzie się cofnąć.
Niewolnica poruszyła się.
– Węzeł się zaciska, mój panie.
Węzeł i węzeł! Mimo wszystko po nieprzespanej nocy był już lekko poirytowany. Nie
lubił, gdy się od niego oddalała, bo wtedy czuł starość wbijającą mu spróchniałe kły w kark,
ale skoro nie może usiedzieć cicho...
– To idź i go rozwiąż, kobieto. Weź tylu ludzi, ilu potrzebujesz, i idź.
Ukłoniła się lekko i znikła bez słowa.
Gdy wróci, każe jej zapłacić za tę bezczelność.
* * *
Ciemność napierała ze wszystkich stron, a wraz z nią obrazy każdej chwili, gdy
opuszczała ją odwaga. Gdy kuliła się jak zwierzę pod razami, gdy była miła dla tych
morderców Sahrendey, gdy zawahała się i nie splunęła tej kobiecie drugi raz pod nogi.
Pewnie dlatego on ją opuścił. Nie po to biegł dziesiątki mil po spalonej słońcem wyżynie, by
spotkać małego, wiszącego na hakach tchórza. Więc gdy zabił strażników, to sobie poszedł.
Key’la otworzyła z wysiłkiem oczy. Niebo jaśniało stopniowo, wokół obozu Wozaków
biły w niebo słupy dymu nieróżniące się kolorem od chmur. Martwy Kwiat skurczył się
wyraźnie. Przez ostatnią godzinę koczownicy przeprowadzili kilka ataków na jego
zewnętrzne płatki, żelazem, magią i ogniem zdobywając co najmniej dwie linie obrony.
Ostatni atak załamał się po desperackiej szarży Fali rydwanów, która jednak wkrótce uległa
kilku tysiącom konnych łuczników. Wątpiła, czy trzecia część załóg wróciła za mur z wozów.
Przestało ją boleć, co stwierdziła z pewnym zdumieniem. To znaczy bolało, oczywiście,
ale tak, jakby ktoś napoił ją wywarem z ziół uśmierzających ból. Ciało było oddzielone od
głowy, ktoś przymocował ją do obcego korpusu, zawieszonego dla zabawy nad ziemią. Coś
się działo, z nią, z powietrzem, z drągami, na których wisiała. Drewno wibrowało, wyginało
się i pulsowało.
Majaki, miała przynajmniej na tyle przytomności umysłu, by to zrozumieć. Właśnie
majaczy.
Pół godziny temu przejeżdżała w pobliżu grupa jeźdźców. Konie na widok trójnoga
zaczęły się boczyć i nie chciały jechać, więc ominęli go szerokim łukiem, wydawało się, że
jeden z przewieszonych przez siodło trupów ma twarz jej dręczyciela. Trudno było
rozpoznać, bo uderzenie jakąś ciężką bronią zmiażdżyło mu głowę, ale skądś wiedziała, że to
on. I nie czuła nic, radości, ulgi, mściwej satysfakcji. Był martwy, a martwi w tej okolicy
stanowili dziś zwykły widok.
Wtedy zrozumiała, że w nocy jej braciszek jednak jeszcze wrócił, bo teraz obaj strażnicy
siedzieli oparci o drewno, jakby drzemali. Wrócił, oparł ich o trójnóg i znów odszedł.
Przymknęła powieki, by nie zapłakać.
Tchórze umierają samotnie.
Obóz koczowników Danu Kreda na zamianę wybuchał bojowymi okrzykami i lamentem
rozpaczy.
Wojna – matka dwóch pieśni.
Lecz wśród Sahrendey panowała cisza. Ci mordercy walczyli od jakiegoś czasu,
atakowali wozy, podpalali je, szturmowali, zdobywali lub byli odpierani, ale nie krzyczeli
radośnie ani nie skarżyli się obojętnemu niebu. Szli do walki, potem wracali, część o
własnych siłach, część wspierana przez towarzyszy, po czym zastępowały ich inne oddziały.
Martwy Kwiat to zwarty obóz, nie było sensu rzucać do ataku na niego całej armii. Poza tym
większość roboty odwalał za nich ogień, wątpliwe, czy w walkach stracili więcej niż pięć
setek ludzi.
Wspomnienie o tym, jak bardzo chciała widzieć ich namioty obalane przez pędzące
rydwany, a ich samych z wyciem i łkaniem uciekających w stronę rzeki, wydawało jej się
teraz niedorzeczną mrzonką. To nigdy nie miało szansy się udać – rydwany i wozy przeciw
jeździe. Ale nawet teraz, gdy wszystko, od aroganckich marzeń po butne plany, okazało się
śmiechu warte, jej rodacy nawet nie pomyśleli o tym, by wsiąść na konie! Co z tego, że nie
umieli – Eso’bar też nie umiał, a pojechał...! Drewno zawibrowało mocniej, jakby któryś z
martwych strażników zaniósł się bezdźwięcznym rechotem.
Głupcy! Głupcy! Głupcy!
Zdumiałaby się tym swoim wybuchem, gdyby zachowała dość sił na zdumienie. Jakby w
chwili, gdy traciła kontakt z własnym ciałem, coś się w niej otworzyło, jakaś głębia, z której
wpatrywały się w nią głodne ślepia wstrętnych potworów, a ich emocje mieszały jej w
głowie.
Key’la otworzyła oczy, gdy wiatr cisnął jej w twarz lepki zapach spalonego drewna i
skóry, doprawiony mdlącym smrodkiem zwęglonego mięsa i włosów.