ignorować strzałę, która przeszyła mu ciało tuż nad obojczykiem. On zrozumiał ją bez słów,
zrobił dwa kroki i stanął między Kailean a
Na uderzenie serca wokół trójnoga zapadła całkowita cisza.
Którą przerywał szept. Tak niespodziewany, że zwracający uwagę niczym krzyk.
– Panie poruczniku, my to chyba nie jesteśmy w górach.
* * *
Jest galop na końskim grzbiecie wzdłuż wyprężonych, gotowych do walki szeregów. Jest
krzyk i gwar. Jest płacz, dziwny, łamiący się płacz i ręce, które jej dotykają. Jest ziemia pod
stopami, tętniąca od zgromadzonych wokół duchów, i psy, śmieszne, wielkie, czarno-szare
psy kulące ogony pod siebie i posikujące ze strachu. Jest ciepło piersi, o którą się opiera, jest
krzyk i machanie rękami. Jest bieg w stronę czworobocznych namiotów, okrzyki strażników
obozu, łuki napinające się na widok uzbrojonych obcych. Jest dotyk, delikatny, prawie czuty i
jest nóż odcinający rzemienie. Jest ruch rodzący się między szeregami zbrojnych, które
najpierw stoją jak skamieniałe, a potem chwieją się i marszczą, jakby ten krzyk był
kamieniem rzuconym do stojącej wody. Konni łamią szyk, jedni wyjeżdżają naprzód, inni
cofają się, niektórzy zeskakują na ziemię i pędzą do najbliższych namiotów. Jest wiszenie na
hakach, czerwona mgła zasnuwająca spojrzenie i śmiech gawiedzi. Jest dłoń wyciągająca haki
z ciała i dłoń wbijająca je pod skórę. Jest widok twarzy, pełnych zawziętości i gniewu. Jest
krótki gest, gorączkowy rozkaz i strzały kierujące się ku ziemi. Jest zamieszanie i wieść
biegnąca od namiotu do namiotu. Jest koń, klacz, piękna jak marzenie, biała jak śnieg. Jest
Kailean, która wrzeszczy coś i klnie, i wyrywa się z uścisku żołnierzy. Jest farba na końskim
czole i krzyk, i znów gniew i rozpacz, i pragnienie i ból, i szarpanie i koński grzbiet.
To wszystko jest naraz, jednocześnie, każda chwila, każdy obraz, nie sposób odróżnić
tego, co teraz, od tego, co było, i tego, co zaraz będzie. Jedyną rzeczą stałą jest on, czarna
czupryna, blade ręce, zawsze po jej lewej, otoczony kilkustopową wolną przestrzenią, jakby
każdy, kto znajdzie się w pobliżu, wiedział, że nie należy się za bardzo zbliżać.
A potem jest galop przez zasnutą dymami ziemię.
* * *
Ziemia cuchnie. Do tej pory Emn’klewes Wergoreth nie wyobrażał sobie, że może
cuchnąć aż tak, ale Has wywarczał tylko, że jak mu się nie podoba, to może iść w cholerę. I
nikt, nawet
Nie komuś, kto wyglądał jak na wpół zamarznięty trup, siny i blady, z zapadniętymi oczami i
włosami obłażącymi z czaszki razem ze skórą, i z dłońmi, których palce łamały się pod byle
dotknięciem.
Czarownik nie spał całą noc, podobnie jak pozostała czwórka i wszyscy ich uczniowie.
Nie mogli bezpośrednio odpierać ataków Źrebiarzy, trudno kontrować kogoś, kogo się nie
widzi i kto rzuca zaklęcia w ruchu. Ale mimo to próbowali. Has kładł zasłony z zimna,
zamrażał burty wozów, ochładzał miejsca, które od pożaru dzieliła tylko iskra. Przepuszczał
przez swoje ciało tyle Mocy, że wreszcie zaczęło się poddawać.
Ale dali im czas, on i inni czarownicy, dzięki czemu przygotowali się na ostatnią bitwę.
Emn’klewes rozejrzał się po linii umocnień. Robił obchód razem z And’ewersem, którego
wszyscy uważali za jego zastępcę. Nocą kowal dowodził na odcinkach atakowanych przez
Sahrendey i ludzie już opowiadali sobie o zimnej furii And’ewersa i stertach trupów, które
padły pod ostrzem jego topora. Oraz o tym, jak osobiście poprowadził sześć kontrataków.
Zazdrościł mu tych przywilejów.
ostatniej linii obrony. Wcześniej powinien trzymać się z daleka od bezpośrednich starć.
Zrezygnował z aktywnej obrony trzech zewnętrznych linii. Za każdym razem, gdy
przychodził na nie atak, cofali się, pozwalając, by wróg je spalił, a potem walczyli na
następnej. Gdy koczownicy wycofywali się i czekali, aż żar na powrót rozgrzeje burty, by
łatwo było je podpalić, także kazał się cofać. Taka była rola płatków Martwego Kwiatu,
spowolnić wroga, zmęczyć jego szamanów, zmusić do tracenia czasu. A raczej dać czas
obrońcom.
Od czwartej linii umacniali wozy ziemią. Kopali przed nimi rowy, narzucając urobek na
burty, aż tworzyła się rampa, ponad którą wystawała tylko górna część pojazdów. Żeby suchy
pył, zwany w tej okolicy ziemią, nie spadał w dół pod byle podmuchem wiatru, należało go
jednak zwilżyć.
Jaką wilgoć może ofiarować trzydzieści tysięcy ludzi, którzy liczą każdy łyk wody?
Przez całą noc kazał się wszystkim wypróżniać do specjalnie przeznaczonych na ten cel
beczek. Kazał też zbierać koński nawóz. Wysuszony, palił się doskonale, ale świeżego ogień
nie chciał się imać.
Chronione w ten sposób linie obrony cuchnęły niemiłosiernie.