jak lecące strzały. Kobieta patrzy na nią dzikim wzrokiem. I płacze.
– Nie... dziecko, nie! To nie jest prawda! To... duchy tutaj. Nie przy słupach... tylko
tutaj... One... ty... ja zaraz...
Wstaje. Rozgląda się i sięga po leżący na ziemi nóż.
Błysk. Nóż leci na ziemię, a on staje między nimi.
Z obozu Sahrendey słychać odgłosy szykujących się do kolejnego ataku oddziałów.
Wtedy w lewy bark trafia chłopaka strzała.
I słychać tętent, ziemia drży, Key’la kątem oka widzi jeźdźców, dziesięciu, może więcej,
srebrne kolczugi, wysokie hełmy, jeszcze dwóch strzela z łuku, ale tym razem jej „brat” jest
przygotowany, robi unik, potem dwa szybkie kroki ku Key’li. Kładzie jej jedną rękę na
głowę, drugą dłonią chwyta drewniany drąg trójnogu. Kobieta na ziemi otwiera szerzej oczy.
Jeźdźcy pędzą, pochylają lance, za nimi na jabłkowitej klaczy siedzi jakaś postać, ciemna
i jasna jednocześnie, powietrze wypełnia łoskot i zawodzenie. Duchy krzyczą, a konie
zaczynają się płoszyć, zatrzymują się i stają dęba. A w niej... coś się zapada, jakby wewnątrz
miała olbrzymią dziurę, która połyka wszystko wokół. Usiłuje się od niej odsunąć, ale jak
odsunąć się od czegoś, co masz pod sercem? Otwiera usta w niemym krzyku: „Nie, nie, nie,
nie, nie!”.
Najbliższy konny zatrzymuje się jakieś trzydzieści kroków od nich, jego wierzchowiec
tkwi w miejscu na sztywnych nogach, toczy pianę z pyska; inne konie też nie chcą szarżować.
Wojowników ponagla krzyk, wreszcie zeskakują z siodeł i ruszają naprzód z szablami w ręku.
Tuzin mężczyzn przeciw kobiecie i dwójce dzieci. Wszystko toczy się wolno, jak we śnie,
niebo robi się coraz bledsze, coraz jaśniejsze, trawa ciemnieje, znikąd pojawia się wiatr.
Dla Key’li nie ma to znaczenia. Duchy tętnią w jej krwi. Duchy Sahrendey, duchy
poległych Wozaków, dziwnie zjednoczone, snują historie, które zwalają się na nią niczym
śnieżna lawina. Nie można stawić im oporu, zaprzeczyć, wywrzeszczeć niezgody, bo ich
historie są prawdą wlewaną wprost w duszę.
Patrzy na leżącą na ziemi kobietę i zaczyna płakać.
Nadbiegający wojownicy są już całkiem blisko, piętnaście kroków, już unoszą szable do
cięcia, na chwilę świat robi się czarno-biały.
I nagle niebo błyska, a znikąd pojawia się demon z toporem, ostrze kreśli szeroki łuk i
rozrąbuje bok pierwszego koczownika, a potem, nie zwalniając, uderza w następnego. Nisko,
na wysokości kolan, i noga mężczyzny oddziela się od ciała.
Otwierają się bramy chaosu. Świat wypluwa kolejne demony. Całe z czerni i cieni,
otoczone tumanami pyłu, cuchnące zgniłymi jajami. A ten pierwszy walczy nadal, jego topór
tnie powietrze, szukając kolejnych ciał. Demon wpada między dwóch Se-kohlandczyków,
potężnym ciosem odrąbuje pierwszemu ramię, robi unik przed niezdarnym sztychem i uderza
od dołu, obuchem. Twarz wojownika zmienia się w miazgę.
Koczownicy są dzielni, następni rzucają się na potwora, który odgradza się od nich
szerokim, płaskim cięciem, wiruje przez chwilę w kilku szalonych piruetach, a długość
drzewca nie pozwala im podejść, i wtedy śpiewają kusze. Raz, dwa, trzy... jasne kolczugi
wybuchają krwawymi gejzerami, ludzie tańczą taniec śmierci, podrygują i padają na ziemię.
Ostatnich dwóch Se-kohlandczyków próbuje uciec, ale pociski ścigają ich i powalają.
Koniec.
Czarny pył opadał powoli, a ona, Key’la z rodu Kalevenhów, wisiała na hakach między
demonami, które spadły z nieba. Na mgnienie oka wszystko zamarło w bezruchu.
Wtedy ta jasna-ciemna postać zawróciła konia i pocwałowała w kierunku obozu
Jeźdźców Burzy. W tej samej chwili Key’la usłyszała pokasływania, przekleństwa, jakiś
dziwny, na wpół szalony śmiech. A demon, który pierwszy przelał krew, odwrócił się ku
towarzyszom i uśmiechnął, jego czarno-niebieska twarz zmarszczyła się w dzikim grymasie.
– Psiakrew, mam nadzieję, że zarąbałem tych, co trzeba. Ale pojawili się tak nagle,
eeech... – Machnął ręką, rozsiewając w powietrzu kilka garści czarnego pyłu.
Meekh. Mówili w meekhu, zrozumiała, co więcej, chyba ich znała.
To oni prowadzili nas przez góry.
Jedna z postaci, mniejsza niż inne, podeszła bliżej. Przyjrzała jej się uważnie wzrokiem
kogoś, kto przestał ufać własnym oczom. Wyciągnęła dłoń i ostrożnie dotknęła jej policzka.
– Key? Key’la?
Uśmiechnęła się tylko i pokazała w
tego, patrząc na nią jak na jakieś dziwo, zbyt zdumiewające, by mogło być prawdziwe. Key’la
miała wrażenie, jakby na jej spojrzenie nałożyło się spojrzenie jeszcze kogoś, coś dzikiego i
obcego, i nagle dziewczyna obróciła się na pięcie i skoczyła, szabla zamieniła się w lśniący
półokrąg i zamarła tuż przed twarzą Saonry Womreys.
– Co jej zrobiłaś, suko?!
Key’la spróbowała przyciągnąć wzrok chłopaka, jej braciszka, który stał między
zbrojnymi spokojnie, jakby to wszystko było tylko jakimś przedstawieniem. Wydawał się