Ale istniała szansa, że wozaccy czarownicy będą mogli odpocząć, bo strumienie gorąca
słane przez Źrebiarzy nie szkodziły ziemi.
Jeśli można to było nazwać ziemią.
Lecz patrząc na Hasa, wiedziało się, że jeśli stary czarownik położy się spać, to już nie
wstanie. Na nogach trzymała go tylko wściekłość, złośliwość i upór. Oraz chęć zabicia jak
największej liczby Sahrendey.
A zabili ich już trochę. Obie strony walczyły odważnie i dziko, choć po tych przeklętych
mordercach spodziewał się większej zaciętości. Ale dopiero dzień miał przynieść prawdziwą
walkę.
kohlandczyków tak mocno, że ci zrezygnowaliby z oblężenia. Jeśli jednak udałoby mu się
utrzymać obóz do nocy, mieliby szansę na pomoc. Obóz Aw’lerr powinien już się oderwać od
gór i wędrować w ich stronę. Jeśli...
Przerwał te jałowe rozważania i prawie się roześmiał. Jego ludzie wędrowali pół dnia, a
drugie pół i całą noc walczyli. A szczerze wątpił, by koczownicy zaangażowali w ataki więcej
niż piątą część swoich sił. Błyskawice nie błysnęły nawet szablami, Sahrendey rzucali do
ataków oddziały po tysiąc ludzi, nawet Danu Kredo zachował pewnie jeszcze z dziesięć
tysięcy konnych. To nie będzie równa walka. A odsiecz? Czy Yawenyr jest głupcem? I gdzie
są inni Synowie Wojny? I ilu jeźdźców potrzeba, by zmusić karawanę do okopania się?
Nie będzie odsieczy.
To były dziwne, gorzkie i cyniczne myśli, lepkie jak smoła i podobnie spowalniające.
Uśmiechnął się do nich i splunął, żeby nie marnować wilgoci, prosto do jednej ze specjalnych
beczek. Jeśli tak, jeśli nie będzie odsieczy, to trudno. Koczownicy będą płakać przez następne
sto lat, wspominając bitwę przed brodem Lassy. A Sahrendey na samą myśl o niej będą
szczać po nogach.
Wskoczył na barykadę, obserwując przedpole. Dym z dopalających się wozów zasnuwał
okolicę, siny tuman ograniczał widoczność do kilkudziesięciu jardów. Na szczęście
czarownicy twierdzili, że za kwadrans albo dwa powietrze się ruszy.
I wtedy powinno się zacząć.
Ten płatek składający się z kilkudziesięciu pojazdów ustawionych w półokrąg był
najbliżej obozowiska Sahrendey. Odparł już jeden atak i
tu pójdą następne. Już poważniejsze. Sam właśnie tu przeprowadziłby pierwszy szturm, bo
wystawali trochę za bardzo na zewnątrz. A oni nie będą się już cofać.
Zobaczył ruch przed sobą.
Dwóch wysłanych na zwiad Wozaków ciągnęło właśnie po ziemi jeńca.
Z jego piersi sterczały drzewca dwóch strzał, ułamane tuż przy ciele, ale ranny dawał
jeszcze oznaki życia. Zwiadowcy dotarli do barykady, na pomoc wyskoczyło im kilku innych
wojowników i raz-dwa przerzucono koczownika górą w krąg wozów. Nawet nie jęknął.
– Mów – Emn’klewes zwrócił się do starszego ze zwiadowców.
– Tamte dwa Liście jeszcze stoją. Stracili część wozów i zawęzili krąg, ale się trzymają.
Od północy rzadko ich atakowano.
– A moje rozkazy?
Mężczyzna uśmiechnął się lekko, zmęczonym gestem przecierając oczy.
– Dowódca Liścia kazał mi je sobie wsadzić w rzyć. Nie po to, mówi, bronił się tyle
czasu, żeby teraz oddać im wozy za nic. Zostali.
– Wszyscy?
– Żaden nie chciał wrócić.
Właściwie mógł się tego spodziewać. Załogi wozów bojowych niechętnie opuszczały
swoje pojazdy.
– Powiedział jeszcze, że osłoni nas, jak długo się da. Mają na widoku obóz Sahrendey,
sucze syny od świtu szykują się do głównego ataku.
– Widziałeś to?
– Tak. Chyba wszyscy wyleźli na przedpole. Ze dwadzieścia tysięcy.
– A on? – Wskazał rannego.
– Znaleźliśmy go jakieś sto jardów stąd. Jeszcze dychał.
– Powie nam coś więcej niż ty?
– Chyba nie.
podgolone włosy, skórzany pancerz z charakterystycznymi tłoczeniami. Glyndoi, rodzinne
plemię Amanewe Czerwonego.
Ciekawe, czy patrzył, jak mordowali wozackie dzieci?
– Zajmijcie się nim – powiedział głośno.
Nie musiał ich zachęcać. Najpierw dwóch, potem trzech, aż wreszcie kilkunastu ludzi
otoczyło leżącego, a potem wzniosło broń. Uderzyli jednocześnie.
Emn’klewes Wergoreth powiódł spojrzeniem po twarzach. Kamienne miny, beznamiętne
spojrzenia. Taka jest nasza zemsta, pomyślał. Gdy idziemy do bitwy, płonie w nas ogień, ale
gdy mamy wroga przed sobą, jesteśmy jak odlane z brązu posągi. Zimni i obojętni. Tradycja:
nie mów o uczuciach, nie pokazuj ich, twarz to maska na duszę, zwłaszcza gdy patrzą inni.
Gdyby nie
Tętent. Jeden koń. W ciszy, jaka zaległa nad polem bitwy, odgłos kopyt niósł się daleko.
Konny jechał najpierw galopem, potem kłusem, wreszcie stępa, i ciągle się zbliżał. Kilku
najbliższych Wozaków oparło kusze o burty, mierząc w niewyraźną sylwetkę.
Z dymu wyłoniła się Bogini.