Читаем Niebo ze stali полностью

ją ludzi. Rozchodzą się falą gestów mowy niskiej, a razem z nimi, jak pożar na stepie,

rozchodzi się świadomość. Tam, gdzie imię trafia w odpowiednie miejsce, kolana stykają się

z ziemią, a z piersi wyrywa jęk. Bo anaho’la w swojej oszczędności zawsze mówi więcej, niż

wydaje się na pierwszy rzut oka.

„Nasze dzieci”.

„Zabijamy nasze dzieci”.

Jest cisza i głos, który wymienia imiona wszystkich Wilków poległych w atakach na

Martwy Kwiat. Pierwsze imiona.

Jest też twarz ojca, boleśnie bliska i daleka jednocześnie. Jakby Key’la patrzyła na dwóch

ludzi, potężnego kowala, łamiącego podkowy w ręku, i starca z oczami pełnymi łez. Widzi

prośbę w tych oczach i wie, że musi ją odrzucić.

– To prawda. Nazywaliście ich Brodaczami, pamiętasz? – Key’la szepcze. – Sahrendey.

Gdy jeszcze uważaliście ich za przyjaciół. Wymienialiśmy z nimi krew, konie, stada.

Wymienialiśmy opowieści i żarty. Mówiliście Brodacze, a oni mówili Młokosy. Nasi

mężczyźni noszą długie włosy, zawsze gładko się golą, Oni noszą krótkie włosy i brody.

Nasze kobiety ścinają włosy i prawie się nie malują. Nie wypada. Ich zapuszczają włosy

przez całe życie i od dziecka używają barwiczek do twarzy. Noszą kolczyki w uszach.

Widziałam to na hakach, gdy przyszły do mnie duchy.

Wydaje się, że imiona płyną niekończącym się strumieniem. Jest wiedza, że to nieprawda.

– Ogól go – wskazuje ojcu martwego jeńca – i dodaj dłuższe włosy. Umyj jej twarz i

obetnij włosy do ramion. Zobaczysz mojego brata i moją siostrę.

Imiona się kończą, było ich ponad dwieście, może trzysta, reszta to ranni, których los w

ręku Laal. Jest cisza. Kolejna cisza, kolejny stopień. I pytanie, które musi paść.

– Dlaczego? Dlaczego z nami walczycie?

– Powiedzieli im... – Key’la uśmiecha się i wie, że tak naprawdę to duchy uśmiechają się

przez nią. – Powiedzieli Sahrendey, że Ojciec Wojny kazał wam oddać większość koni, bo

potrzebował wierzchowców w miejsce straconych w Imperium. A wy odmówiliście,

zamordowaliście posłów i uciekliście na zachód.

– Żeby chronić swoje konie... – szepcze Saonra Womreys i jest w tym szepcie takie

poczucie zadawnionej krzywdy, że niebo zdaje się pękać. – Powiedzieli, że zostawiliście nas i

uciekliście, by chronić swe konie.

– Nam powiedzieli – wyrywa się ktoś z boku, a Key’la, choć zna tę historię, bo duchy

wciąż śpiewają w jej żyłach, wie, że to musi zostać powiedziane – że Yawenyr zaczął

podejrzewać sojusz między Sahrendey i nami, więc kazał im zabić nasze dzieci, by

udowodnili lojalność. A oni... je zabili.

Jej siostra pochyla twarz. Szepcze.

– Bo kazał... Sahrendey... naradzali się przez trzy dni i trzy noce. Żyliśmy między nimi

przez kilka lat, jako goście, a nie zakładnicy. Sami stracili większość młodzieży w czasie

wojny, traktowali nas jak własne dzieci. Ale nie mieli dość sił, by nas obronić... Lecz jak

ukryć osiem tysięcy dzieci, które nie jeżdżą konno? Jak oszukać szpiegów Ojca Wojny?

Zaryzykowali wszystkim, co mieli. Gdyby Yawenyr się dowiedział...

Unosi głowę i uśmiecha się szaleńczo.

– Potem przyszedł do nas Amanewe Czerwony i zapytał, co postanowiliśmy. Zapytał

dzieci, z których najstarsze miało dwanaście lat, czy ma zaryzykować istnieniem swojego

ludu, by je ocalić. Dzieci, które czuły się zdradzone i oszukane, które nienawidziły swoich

rodziców jak nikogo na świecie. Och, byłam przy tym. Jako dziecko byłam przy tym, jak mój

przyszły mąż przeklął własnego ojca, wyrzekł się imienia i wskoczył na koński grzbiet, by

przybrać nowe. Gdy przyszli se-kohlandzcy posłańcy, zobaczyli świeżo skopaną ziemię

przesiąkniętą krwią i wszystkich w obozach jeżdżących konno. To wystarczyło.

Opowieść rozchodzi się po obozie krótkimi zdaniami mowy niskiej. Anaho’la nie jest

przeznaczone do takich historii, to język komend albo plotek przekazywanych sobie w czasie

wędrówki, gdy nie warto zdzierać gardła. Ale działa. A jej siostra znów szepcze:

– Nienawidziliśmy was jak zarazy. Całe lata. Marzyliśmy, że gdy przyjedziecie, to

spalimy wasze wozy, zabijemy konie i stojąc nad ich truchłami, wykrzyczymy własne imiona.

Ale czas mijał, a wy nie wracaliście. Nienawiść stygnie, niewielu jest takich, którzy potrafią

ją pielęgnować bez końca. Dorastaliśmy, zakładaliśmy rodziny, walczyliśmy i zabijaliśmy w

ich obronie. Rodziły się nam dzieci, których śmiech wytapiał z serc żal. Pozostała pustka.

Nawet gdy wróciliście... gdy wjechaliście na wyżynę... nienawiść i złość powróciły, lecz na

krótko. Gdybyście zawrócili i znów uciekli, nie ścigalibyśmy was. Walczyliśmy z wami, ale

bez tego gniewu, jaki spodziewaliśmy się znaleźć. Ale jak... jak mieliśmy powiedzieć, że to

my? I komu mieliśmy to powiedzieć? Tym, którzy wybrali własne konie zamiast własnych

dzieci? Nawet jak nie ma gniewu, pozostaje duma.

Перейти на страницу:

Похожие книги