Jest spojrzenie w oczy siostry i zdumienie, że tak można się zmienić w ciągu kilku tylko
dni.
– Gdzie rydwany?
Jest ruch wokół, ale ludzie nie wracają na swoje miejsca, tylko wychodzą przed Martwy
Kwiat. Coraz więcej i więcej, płatki pustoszeją i wydaje się, że ta ludzka rzeka nigdy się nie
skończy. Jest wiedza, że wieść o starej kobiecie idącej z nożem pomścić syna rozeszła się już
po obozie i ludzie ruszyli jej śladem. Jest wiedza, że nikt i nic ich teraz nie powstrzyma.
– Podziw, mówisz...
Jest zdziwienie, że ojciec może mieć taki głos. Czarny, czarny głos.
Jest dotknięcie i zdejmowanie jej z konia. Jest przytulenie do szerokiej piersi.
– Położę ją w bezpiecznym miejscu, a potem pokażemy ci, dziecko, co znaczy nasz
podziw. Powiesz mi, jak nazwali cię rodzice?
– Sae’wa Maweronh.
– Znałem twoją matkę. Masz jej oczy. Czy zaczekasz tu na mnie, bym mógł z tobą
pojechać do waszego obozu?
– Tak.
A potem ojciec odnosi ją na rękach.
Obok nich jest on, na którego prawie nikt nie zwraca uwagi, jej brat, opiekun, strzecha
ciemnych włosów i chude ramiona. Jest wóz mieszkalny i wąskie łóżko. Jest dotknięcie
twarzy.
Uśmiech, jak skrzywienie warg po wyrwaniu zęba.
Szept.
– Przepraszam, córeczko.
Jest rozbawienie, że dziś wszyscy dorośli chcą ją przepraszać.
– Będziesz tu bezpieczna, dopóki nie zakończymy... tego. Zostawię ci lampkę.
Jest trzaśnięcie drzwiami i małe światełko rozjaśniające mrok wozu.
Są duchy.
Rozdział 11
W obozie koczowników panowało zamieszanie. Kenneth miał wrażenie, że jego żołnierze
są jedynymi ludźmi, którzy nie biegają w koło, nie krzyczą, nie modlą się i nie przeklinają.
Stali na skraju potężnego miasta namiotów, grupka zmęczonych żołnierzy i psów, wysepka
spokoju w morzu chaosu. Najwyraźniej ta dziwna kobieta, która zabrała ranną dziewczynkę,
miała sporą władzę, bo kilka jej słów wystarczyło, by nikt nie próbował naszpikować ich
strzałami.
Przed nimi rozciągało się pole bitwy. Zryta kopytami ziemia, kręgi po spalonych wozach,
olbrzymi obóz na wzniesieniu.
Wozacy.
Porucznik przestał się już czemukolwiek dziwić.
Spojrzał na Kailean. Mogli już ją puścić, choć nadal nie dostała broni. Daghena stała
obok z miną sugerującą, że nie jest jeszcze do końca pewna, kogo trzeba lać, ale lepiej nie
wchodzić jej w drogę. Ich jasnowłosa towarzyszka wyglądała jak trup.
Szósta Kompania trzymała się trochę lepiej. To byli wessyrscy górale, których trudno
złamać i którzy służąc w Górskiej Straży, widzieli już na oczy naprawdę różne rzeczy.
Znaleźliśmy się w miejscu, gdzie słońce nigdy nie wschodzi ani nie zachodzi? Trudno, to
był po prostu bardzo długi dzień.
Widzieliśmy rzeczy, które zwykłych ludzi wpędziły w obłęd? Bez przesady.
Zobaczyłbyś, co potrafią zrobić aherscy szamani, kiedy się wkurzą.
Wyszliśmy stamtąd wprost na pole bitwy między Wozakami a Se-kohlandczykami,
bogowie wiedzą jak daleko od gór?
No to co? Jeszcze mamy broń w ręku, prawda?
Jeśli bogowie kiedykolwiek będą szukać czegoś twardszego niż diament, niech użyją
wessyrskiego ducha.
Tylko Fenlo Nur miał taką minę, jakby nie wiedział, czy spróbować uciekać, czy udawać,
że nic się nie stało. Postanowił na razie go zostawić. Dziesiętnik będzie musiał sam sobie
poradzić z tym, co zrobili, oraz podjąć decyzję, czy zostaje z kompanią. Gdyby znikł,
wpisanie go na listę strat będzie drobnostką.
Rozejrzał się. To nie był zwykły chaos. W miarę jak się przyglądał, z bezwładnego ruchu
w obozie wyłaniał się pewien porządek. Z głębokich szeregów jazdy, stojących przodem do
pola bitwy, wypadali koczownicy, czasem pojedynczo, częściej w całych grupach, i znikali
między namiotami. Widział, jak wchodzą do środka i po chwili wychodzą. Już inni,
odmienieni, z twarzami bladymi jak płótno, pokrytymi potem, niektórzy z dłońmi
trzymającymi broń tak, jakby nie wiedzieli, co z nią zrobić. Podchodzili chwiejnie do swoich
koni i zajmowali miejsce w szyku. W pewnej chwili przed frontem przejechał oddział
kawalerii pod barwionym na czerwono buńczukiem. Jego dowódca wrzeszczał coś i
wymachiwał rękami, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
– Coś się tam dzieje, panie poruczniku. – Velergorf wskazał obóz Verdanno.
Rzeczywiście, działo się. Spomiędzy wozów wyłaniała się armia, jeśli można to tak
nazwać, bo na pierwszy rzut oka Wozacy wyglądali jak zwykła tłuszcza, przemieszana bez
ładu i składu. Szli linią szeroką na jakieś ćwierć mili, coraz głębszą i głębszą, w miarę jak
kolejne grupy opuszczały swoje pozycje. Nie, Kenneth musiał oddać im sprawiedliwość,
jednak był w tym jakiś ład, z zewnętrznych linii obrony wyciągano wozy i ustawiano je na
flankach, tym razem najwyraźniej ludzie mieli je pchać, przód obrósł murem tarcz,
najwyraźniej ktoś tam jednak dowodził.
Ale to i tak było głupie. Rezygnować z obrony za wieloma barykadami i wychodzić w
pole przeciw jeździe?