Rydwany osłaniały bok maszerującej kolumny, ale nawet ktoś, dla kogo bitwa kawalerii była
nowością, wiedział, że jeśli dadzą się odciągnąć od sił głównych, to raz-dwa zostaną otoczone
i wystrzelane. Na razie ich załogi odpowiadały tylko równymi salwami i trzymały pozycję.
Kurz wznosił się coraz wyżej, ale regularne podmuchy wiatru zganiały go z pola bitwy.
Kenneth stał na skraju obozu i patrzył. Wyglądało na to, że dowódca koczowników
zrezygnował z próby rozstrzelania wolno poruszającego się czworoboku. Co prawda na
flankach szaleli konni łucznicy, ale główne uderzenie szło na centrum. I na Mroźny
Pocałunek Anday’yi, to było takie oczywiste. Rozciągnięty na kilkaset jardów, równy jak
imperialna droga front składał się z jednego tylko szeregu pawężników. Za nimi, w odległości
co najmniej stu kroków, poruszała się zbita masa pieszych, ledwo utrzymująca pozór
jakiegokolwiek szyku. Gdy Błyskawice rozerwą pierwszą linię i wpadną w tłum, zacznie się
największa masakra, jaką widziała ta wyżyna.
A Jeźdźcy Burzy właśnie zaczynali szarżę.
* * *
Są duchy, czuje je, choć nie ma pojęcia, dlaczego jeszcze jej nie opuściły. Przecież
zrobiła, co trzeba. Jest chwila ciszy. Drżenie gruntu i świadomość, że to skarga ziemi
katowanej tysiącami kopyt.
Są obrazy.
Eso’bar i Mer’danar stoją za ciężką tarczą.
Nee’wa trzyma lejce, lekkim ruchem koryguje położenie rydwanu w szyku.
Bliźniacy – jeden z opatrunkiem na pół twarzy – patrzą na Drugą i szczerzą się głupio.
Der’eko wkłada gwizdek w usta i wydaje komendy.
Ruk’hert odwraca się przez ramię i patrzy na dziewczynę za sobą. Ta dziewczyna to
Ana’we, zawsze taka poważna i przejęta, stoi obok chłopaka w trochę za dużej kolczudze.
Trzyma łuk, a za pasem ma kilka długich noży. Pancerz z szerokich, przeplatanych pasów
wołowej skóry pasuje do niej jak siodło do kozy, ale to nic.
Ojciec jedzie rydwanem za białą klaczą, wprost do obozu Sahrendey.
Jest pytanie.
Czy dlatego jeszcze mnie nie zostawiłyście?
Żebym patrzyła, jak umierają?
Jest rozbawienie.
Nie jej.
Ich.
Jest obraz.
Szarża konnicy dosięga tarczowników.
Tarcze kładą się na ziemię jak łan zboża przyciśnięty dłonią wiatru, a konie, które już
zwalniały i którym nagle otwiera się wolna przestrzeń, przeskakują nad nimi, łomoczą
kopytami po drewnie i pędzą naprzód. Tysiąc pancernych jeźdźców przeciw masie pieszych.
Jest uderzenie. Konie w ostatniej chwili zwalniają, niechętne wjeżdżaniu galopem w zbity
tłum, ale nie zatrzymują się całkowicie. Groty lanc toną w piersiach, albo – podbite sprytnie
przez piechurów – przelatują nad głowami. Kopyta próbują miażdżyć leżących, końskie zęby
szczerzą się ku twarzom. Jeźdźcy sięgają po szable i topory, uderzają z góry i...
Ryk.
Tłum rusza naprzód jak kierowany jednym umysłem, setki włóczni, gizarm i rohatyn
sięgają ku koczownikom, kłują, dźgają, ściągają z siodeł. Jest szabla, która pogrąża się w
czyjejś piersi i której nie można wyrwać, bo dłonie rannego zatrzaskują się na nadgarstku z
siłą kowalskich kleszczy. Jest cios mieczem, który odcina rękę, i kikut tryskający krwią. Jest
pchnięcie włócznią, uderzenie toporem, czyjeś ręce ściągające z siodła, strzała wylatująca z
dalszych szeregów i przebijająca szyję, nóż tnący ścięgna pod kolanem, szukający tętnicy,
młot miażdżący koński łeb. Są tysiące i tysiące rąk niosących śmierć. Jest zdumienie i
niezrozumienie, dlaczego nie uciekają? Dlaczego nie odwracają się i nie umykają, osłaniając
rękami głowy? Co w nich wstąpiło? Jest sygnał do odwrotu i koń, który potyka się i pada na
przednie nogi. Mężczyzna patrzy za siebie i widzi mur tarcz odgradzający drogę ucieczki. Jest
jakiś szaleniec z toporem, wyrąbujący sobie krwawą ścieżkę między jeźdźcami, potężnymi
ciosami odwalający ręce, nogi i końskie łby. Jest...
Nie... Nie chcę na to patrzeć. Nie każcie mi patrzeć, jak zabijają i umierają.
Jest świadomość.
Musisz.
Ktoś musi opowiedzieć.
Jest ojciec, jadący rydwanem przed szeregami brodatych jeźdźców.
Jest ojciec, zatrzymujący się przed starszym mężczyzną w ciężkiej kolczudze, stojącym
pod szkarłatnym buńczukiem.
Jest ojciec na ziemi.
Ojciec klęczący z pochyloną głową.
I cisza w szeregach, i jedno słowo w
pięści.
„Wybaczcie”.
Jest ojciec galopujący w stronę bitwy i stojący za nim jak kamienna armia jeźdźcy.
Jest ruch, kolejne oddziały wysrebrzonych stalą konnych wojowników odrywają się od
koczowniczej armii, tym razem trzy, jeden pędzi środkiem, by zmiażdżyć wątłą linię
tarczowników i przyjść z pomocą uwięzionym wewnątrz towarzyszom, dwa pozostałe
zataczają łuk na skrzydła, jednemu wyskakują na spotkanie rydwany, desperacka szarża
tysiąca załóg przeciw co najmniej dwóm tysiącom Błyskawic wspieranych przez łuczników.
Rydwany jadą luźno, w ostatniej chwili używając tyrkaczy, fala metalicznego łoskotu