rozrywa powietrze, niektóre konie koczowników płoszą się, zwalniają, szyk pęka i w ten
chaos wpadają Wozacy.
Jest Nee’wa, wrzeszcząca dziko i ściągająca lejce.
Są ludzie, zeskakujący z rydwanów i pośrodku chaosu bitwy tworzący pancerny
czworobok. Są kusze szyjące z bliska, tarcze wyrastające murem tam, gdzie jeszcze przed
chwilą otwierało się wolne przejście.
Rydwany ruszają do walki, dając czas piechocie na ustawienie się i połączenie tarcz
łańcuchami.
Jest zamieszanie i bolesna jak świeża rana świadomość, że to za mało.
Jest widok z drugiego końca bitwy i haki zarzucane na burty. Mimo strat koczownicy
zawracają konie i rozrywają linię wozów.
Jest pancerny klin zmierzający ku tej wyrwie i Ana’we strzelająca raz za razem w stronę
jeźdźców.
Jest linia pawęży obalona na ziemię, tym razem naprawdę, i setki konnych uciekających
na zewnątrz.
Jest dźwięk koczowniczych piszczałek i srebrna fala jeźdźców odskakująca od Verdanno.
Jest widok stosów trupów ludzkich i końskich, wypełniających wnętrze chronionej
wozami formacji.
Jest prośba.
Obojętna odmowa.
Nie.
Musisz patrzeć.
* * *
– Następnego ataku nie przetrzymają.
Velergorf mówił spokojnie, obojętnym tonem. Tylko dłoń oparta na trzonku topora drżała
wyraźnie.
– Chciałbyś tam być?
– Jestem tu, panie poruczniku, i tylko to się liczy. Nie będę się zastanawiał jak byle dureń,
co by było gdyby.
– Ja też bym chciał. Chłopcy wiedzą, co robić?
– Tak.
Tak.
Gdyby wszystko poszło źle, nie dać się wziąć żywcem. Proste.
Kailean i Daghena stały nieco z boku i patrzyły na pole bitwy. Twarze miały kamienne,
ale Kenneth nie dał się nabrać.
– Nie dotrzecie do nich. Ale jest jeszcze szansa, że walka nas nie minie.
Kailean spojrzała na niego i zdumiał się, widząc, że oczy ma pełne łez.
– Ty nie rozumiesz, poruczniku. – Uśmiech dziewczyny przypomina pękającą ranę. –
Zapytaj jego, o czym śpiewają duchy.
Fenlo Nur oparł się o najbliższy wóz i wyglądał, jakby miał zwymiotować.
– Jadą – wystękał.
Do obozu koczowników galopem zbliżało się trzech jeźdźców pod sztandarem z czarnym
ptakiem.
* * *
Verdanno szli naprzód. Olbrzymi ruchomy tabor podniósł się z ziemi i zostawiając za
sobą tysiące trupów, parł przed siebie. W jego stronę.
Yawenyr siedział spokojnie w siodle, a każdy, kto spojrzałby na niego z boku, zobaczyłby
tylko lekkie skrzywienie warg i dziki błysk w oku. Prawdziwy Ojciec Wojny, stalową wolą
miażdżący wrogów Wolnych Plemion.
Musiał zacisnąć dłonie na łęku siodła, by ukryć ich drżenie. Gdzie ona jest? Gdzie jest?!
Uświadomił sobie, że opuściła go na tak długo po raz pierwszy od co najmniej kilku lat. Czuł,
jak słabnie, jak umysł zasnuwa mu mgła, początkowe podniecenie bitwą zmieniło się w
rodzaj podszytego lękiem zdumienia. Dlaczego oni wciąż idą? Każda inna armia na świecie
próbowałaby się wycofać w głąb okopanego obozu. Każda inna armia, która doświadczyła na
własnej skórze potęgi Jeźdźców Burzy, drżałaby na sam dźwięk kopyt łomoczących o ziemię.
Oni nie. Szli naprzód, z prawej strony osłaniani przez mniejszy czworobok piechoty, z lewej
przez rydwany, które właśnie zmieniły pozycję.
Skrzywił się i splunął na ziemię, przyciągając kilka zgorszonych spojrzeń. Niedobrze jest
kalać śliną grunt, w który wsiąka krew bohaterów. Ich duchy mogą się poczuć obrażone.
Nieważne. Wysłał już rozkazy do Sahrendey, niech Amanewe udowodni, jak bardzo jego
ludzie gardzą wozackim ścierwem. Tamten rozkaz, sprzed lat, był dobry, potem wystarczyło
kilka słów, by jego wrogowie nigdy nie stanęli razem do walki. A teraz nadszedł czas
kończyć tę zabawę.
Wskazał dłonią, Skrzydła Jeźdźców Burzy z pierwszej i drugiej linii ruszyły naprzód.
Zmiażdżą piechotę na prawym skrzydle Wozaków, wbiją się klinem w ich centrum i rozerwą
linię wojska. Nic nie powstrzyma ośmiu tysięcy pancernych jeźdźców.
Z drugiej strony – tam, gdzie teraz jadą rydwany – uderzą Sahrendey. Niech ich Wilki
pokażą czy zasłużyli na swoją sławę.
Tył zostawił nieatakowany. Niech wróg ma gdzie uciekać... Nie ma piękniejszego widoku
niż lekka jazda w pościgu.
* * *
Jest płacz i bezgłośna prośba.
Jest stalowy pazur, nieruchomo spoczywający na wysokości serca.
Jest wahanie brata, jego oczy naprawdę wydają się świecić w ciemnościach.
Jest obóz Sahrendey.
Jest mężczyzna pod czerwonym buńczukiem, który mówi coś do Amureha Womreysa, po
czym obejmuje go i poklepuje po plecach.
Jest obraz kilkunastu tysięcy lekkozbrojnych konnych zawracających i znikających
między namiotami.
Jest obraz ciężkich koni wyrównujących szyk, sześć, siedem tysięcy Wilków stających w
karnych oddziałach. Jest myśl – oto my, gdybyśmy jeździli w siodłach.
Jest trzech posłańców, nad nimi chorągiew z czarnym ptakiem, jest pokrzykiwanie i są
rzucane szybkim głosem rozkazy.
Jest skinięcie głową wodza Wilków, który z pętli przy siodle wyjmuje topór. Jest wzrok
błądzący po szeregach i ogień w oczach, które jeszcze przed chwilą wypełniały łzy i
szaleństwo.