z niej, taka jest wola Imperium.
Na pytanie, dlaczego wola Imperium ma być dla nich wiążąca, kha-dar odpowiedział,
zginając trzy palce.
Po pierwsze – wciąż mamy całe wasze bydło i większość koni.
Po drugie – ja i moi ludzie nie pojedziemy.
Po trzecie – pomogliśmy wam, dawaliśmy schronienie przez ćwierć wieku i pozwoliliśmy
przejść przez góry.
Wasza kolej się odwdzięczyć.
– Nie rozumiem tego – powtórzyła Kailean. – Powinniśmy go dobić.
Kocimiętka zaśmiał się krótko, bez śladu wesołości.
– Polityka – bardziej wypluł to słowo, niż je powiedział. – Zapewne niektórzy sądzą, że
lepiej mieć w okolicy kilka mniejszych band, które walczą między sobą niż jedną dużą. Ja tak
myślę przynajmniej. Lepiej, by na Wschodzie, na Stepach i Wyżynie, było kilku hersztów.
Jeśli Wozacy i Dyrnih zmiażdżyliby Se-kohlandczyków, kto objąłby władzę? Verdanno
jeżdżący wozami i walczący na rydwanach są bitni i silni, ale siłą wołu. Powolną i spokojną.
Verdanno na koniach mogą zmienić się w... – szukał lepszego określenia – ... w wilki.
Prawdziwe. Nową potęgę, której nic nie powstrzyma.
Zrozumiała.
– Chyba że na południu będzie inna siła?
– Właśnie. A nawet dwie. Zbuntowanego Sowynenna, który będzie się musiał łasić do
Imperium, bo bez wsparcia i handlu z nim nie utrzyma się nawet miesiąc, i Yawenyra, a
pewnie wkrótce jego następcę, żądnego zemsty, lecz zbyt słabego na otwartą wojnę. Trójnóg
to stabilne siedzisko. Pokój może się na nim rozgościć na dłużej.
– Piłeś, że zamieniasz się w kiepskiego poetę?
– Nie. Widziałem And’ewersa. Posiwiał. Całkiem posiwiał, jakby mu ktoś wiek podwoił.
Nie odzywa się słowem.
– Tak. Wiem.
Widziała wuja tylko raz. To było po tym, jak ponoć przez godzinę przekopywał gołymi
rękami zgliszcza. Sądziła, że to popiół nadał taki kolor jego włosom. Objął ją wtedy bez
słowa i podał żałobne wstęgi. Przybiła do wozów trzy. Det’mon, Ruk’hert i Key’la. Pierwszy
zginął, osłaniając odwrót karawany, drugiego lanca Jeźdźca Burzy trafiła w plecy w zamęcie,
który powstał w czasie ostatniego krwawego starcia. A Key’la... Wóz, na którym leżała po
cudownym ocaleniu, spłonął doszczętnie. W całym obozie do burt wozów przypinano wstęgi
z jej imieniem. Z namiotu wyjrzała Daghena.
– Kailean, wejdź. Ty też, Sarden.
Wstała powoli, otrzepała portki i schylając się przy wejściu, zniknęła w półmroku.
Kocimiętka wszedł za nią. W namiocie siedział Laskolnyk, rudowłosy porucznik, Dag, Laiwa
i dwóch ludzi, których Kailean widziała pierwszy raz na oczy. Oficer, nie przerywając
mówienia, skinął jej głową.
– ... szliśmy za tym chłopakiem przez cały dzień. Czasem znikał, jakby wchodził w skałę,
niekiedy wysuwał się z cienia, lecz przez cały czas prowadził nas w jednym kierunku. A
potem pobiegł przed siebie, wprost na jakieś wzgórze, gdzie powietrze jakby krzepło, jakby
czarny pył unosił się w zwartych kolumnach. Zatrzymał się, pokazał te swoje gesty, które
miały znaczyć „chodź”, i znikł wewnątrz tych kolumn. Poszliśmy za nim i to było... jakby
oddech Pani Lodu przewiał nas na wylot. Rozpadanie i mróz. A potem wyskoczyliśmy tu, na
polu bitwy.
Kenneth odwrócił się w stronę tych dwóch obcych i uśmiechnął zimno.
– Czwarty raz nie będę tego powtarzał.
Jeden z mężczyzn, szczupły i szpakowaty, oddał uśmiech.
– Zapewniam pana, poruczniku, że jeśli zajdzie potrzeba, powtórzy to pan tysiąc razy.
– Naprawdę?
Zderzyli się spojrzeniami, lecz zanim doszło do ostrzejszej wymiany zdań, Laskolnyk
chrząknął.
– Tyle wystarczy, zgadza się to co do joty z tym, co mówili moi ludzie.
Strażnik wykonał taki ruch, jakby chciał wstać.
– Niech pan siedzi. To, co tu będzie powiedziane, dotyczy pańskiej kompanii bardziej, niż
bym chciał, i możliwe, że bez tej wiedzy nie przeżyjecie miesiąca. – Ton kha-dara był lekki,
lecz Kailean znała go zbyt dobrze, by wiedzieć, że nie żartuje.
Przez chwilę panowała całkowita cisza.
– Powinienem tak to zorganizować, żebyście znikli. – Lekki ton pozostał, ale towarzyszył
mu dziwny, ponury grymas, sugerujący, że sprawa należy do śmiertelnie poważnych. –
Najlepiej by było, gdyby twoja kompania przepadła gdzieś w górach. Poszliście szukać
porwanej hrabianki w dzikich rejonach Olekadów i wymordowali was zbóje albo
przepadliście jak te inne oddziały Straży. Byliście tam, gdzie nikt nie powinien przebywać, i
widzieliście rzeczy, których nikt nie powinien oglądać.
Kenneth przechylił głowę na bok i zrobił uprzejmą minę, drań miał nerwy ze stali.
– Jest kilka powodów, dla których tak się nie stanie. Generał Monel jaki jest, taki jest, ale
wygryzłby mi dziurę w tyłku, gdybym coś takiego zrobił. Da się zabić za swoich ludzi, a nie
sądzę, bym zdołał utrzymać taką sprawę w sekrecie. Na dodatek Verdanno wiedzą, że
ocaliliście tę dziewczynkę, więc przed Czarnym miałbym do czynienia z And’ewersem. Poza
tym wasze zniknięcie mogłoby jednak przyciągnąć czyjąś uwagę, a tego nie chcę. I to, co