Читаем Niebo ze stali полностью

Jest cios, zadany z góry, wzmocniony całym ciężarem ciała, i hełm pękający jak arbuz.

Jest ruch.

Wilki jadą do bitwy.


* * *


Kenneth – chociaż, do cholery, nic z tego nie rozumie – szczerzy się do Velergorfa, gdy

posłańcy Yawenyra giną, a jazda rusza. A dziewczyny śmieją się i krzyczą. Tulą się i płaczą.

Jak to dziewczyny.


* * *


Niewolnica pojawia się przy nim w chwili, gdy Jeźdźcy Burzy uderzają na Wozaków.

– Musimy uciekać, panie.

Uciekać? Teraz? Gdy zwycięstwo ma już w ręku? Gdy wozaccy pawężnicy położyli się

pokotem, a piechota przyjęła na piersi setki lanc? Gdy Sahrendey ruszyli do ataku?

Uderza ją w twarz. Lekko, żeby nie rozciąć skóry, ale żeby przypomnieć, gdzie jest jej

miejsce.


* * *


Jest obraz – pancerny klin wgryza się w żywe ciało wozackiej armii.

Jest obraz – czworobok piechoty otoczony szczelnie, chwiejący się i ginący pod setką

ciosów.

Jest obraz – dowódca Skrzydła Błyskawic rozpędzający się do ataku obraca głowę w

prawo i wytrzeszcza oczy.

Jest obraz.

Tysiąc, może więcej jeźdźców na wielkich jak góry wierzchowcach w pełnym cwale

wpada na rozciągnięty oddział Błyskawic i tratuje go, przewraca konie, kłuje i rąbie, bez

litości. W kilka chwil doborowe Skrzydło zamienia się w rozproszoną gromadę wojowników

walczących o życie.

Nie mają szans.

Jest obraz – na wdzierających między piechotę koczowników spada atak od tyłu, i nagle

wszystko się zmienia. Tarcze, hełmy, ciała, miecze, topory, szable, noże, wszystko miesza się

ze sobą, tworząc jeden wielki, zabójczy wir, młyn mielący na strzępy schwytanych w pułapkę

Se-kohlandczyków. Jest ściąganie z siodeł, podrzynanie gardeł, palce wbijane w oczy, jest

szał i gniew.

Jest obraz – starzec na wzgórzu. Ma otwarte oczy i roztrzęsione dłonie.

Jest obraz – duży oddział Wilków szarżuje w jego stronę, wpada na Skrzydło Błyskawic,

rozbija je, pędzi przed sobą i wpada na jego straż przyboczną.

Jest rzeź.

Ostatnie Skrzydła Jeźdźców Burzy stoją, nie wiedząc, co robić.

Lekka jazda idzie w rozsypkę i ucieka.

Jest obraz – między namioty koczowników Kyh Danu Kredo wpadają konni łucznicy.

Pochodnie obdarowują tkaniny i drewno pocałunkami ognia, łuki napinają się raz po raz,

opróżniając kołczany wprost w plecy uciekających kobiet i starców. Szable tną ręce

osłaniające w daremnych gestach głowy, włócznie kłują plecy. Mężczyzna pod czerwonym

buńczukiem uśmiecha się, zadowolony.

Krwawa rąbanina pośrodku wozackiej armii ustaje. Wilki zawracają konie i pędzą w

stronę obozu koczowników, w którym szaleje już lekka jazda Sahrendey. A za nimi biegnie

reszta, mężczyźni i kobiety, wywijający bronią, wrzeszczący coś chrapliwie, ich nienawiść

zdaje się podpalać niebo.

Jest obraz – rydwany szarżują na lekką jazdę przyciśniętą z drugiej strony przez Wilki.

Nie.

Jest obraz – jakiś Źrebiarz zatrzymuje się i próbuje rzucić czar. Arkan opada mu na szyję

i ściąga z końskiego grzbietu z takim impetem, że mężczyzna jest martwy, nim upadnie na

ziemię.

Nie.

Jest obraz – młody Jeździec Burzy półleży oparty o koński grzbiet, złamana noga wygina

się pod dziwnym kątem. Ściąga hełm i odrzuca go na znak poddania. Pierzasta strzała

roztrzaskuje mu skroń i wychodzi z drugiej strony czaszki.

Nie.

Strumień lodowych odłamków roznosi na strzępy grupę ludzi. Has – jeżeli ten stąpający

na szczudłowatych odnóżach szkielet to on – odwraca się, wysyła kolejną oszronioną chmurę

czarów. Potem pada i umiera.

Nie.

Kobieta leży, osłaniając niemowlę. Wypuszczona z góry strzała przyszpila je do ziemi.

Mężczyzna, któremu cios jakąś tępą bronią zmiażdżył twarz, błąka się po omacku.

Szlocha.

Z płonącego namiotu wybiegają płonące dzieci.

Nie! Nie! Nie!!!

Key’la podnosi się i siada, nagle czując całe ciało. Macha rękami, trafiając małą lampkę.

Olej rozlewa się na stertę jakichś paczek i zapala.

Nie!!!

Płomienie sięgają wyżej, przeskakują na zgromadzone pod ścianą wiązki strzał,

wybuchają gwałtowniej.

Nie chcę tego oglądać, nie chcę patrzeć!

Idźcie stąd!

Duchy cichną, jakby zdumione. I wreszcie odchodzą, a wraz z nimi obrazy.

Opada na posłanie, znów czując każdą ranę, złamanie i siniak. Pojawia się świadomość,

jeszcze mglista, że za kilka chwil zacznie jęczeć i płakać, i błagać je, by wróciły. By zabrały

ból.

Wóz wypełnia się dymem. Płomienie zaczynają lizać strop.

Sięga dłonią po rękę chłopaka, tę z pazurami, i kładzie ją sobie na mostku.

– Nadal nie wiem, jak masz na imię, braciszku – szepcze, a on uśmiecha się tymi swoimi

oczami i nic nie mówi.

Oczywiście.

– Zabierz mnie... zabierz mnie stąd – szepcze.

I jest chłód w sercu.

I ciemność.

Rozdział 12

Laskolnyk przybył późnym rankiem po bitwie, prowadząc piętnaście tysięcy konnych

oraz dwa tysiące rydwanów z obozu Aw’lerr. Jego armia przebyła dziewięćdziesiąt mil w

ciągu doby, wpisując się złotymi zgłoskami w księgi kawaleryjskich rajdów tylko po to, by

się spóźnić.

Gdyby miała dość sił, Kailean zaśmiałaby się na taką ironię losu.

Перейти на страницу:

Похожие книги